Wiadomość dnia! Washington Nationals pokonało na swoim boisku Pittsbourg Pirats! Nie pytajcie, ile wygrali! Nie pytajcie, o co w tej grze chodzi! Na pewno wiem tylko jedno – to jedna z narodowych gier zespołowych Amerykanów – BEJSBOL.
Na mecz zaprosił nas rząd Stanów Zjednoczonych w ramach rozrywek kulturalnych. Szłam pełna wątpliwości i jedno mogę powiedzieć na pewno – absolutnie fantastyczna sprawa! A wygląda to z grubsza tak:
Kilkunastu facetów podzielonych jest na dwie drużyny. Nasi, czyli Washington Nationals, na głowach mieli czerwone czapeczki i to ich odróżniało od przeciwników, ubranych w czapeczki koloru czarnego. Zawodnicy jednej drużyny przechadzają się leniwie po boisku o kształcie wycinka koła, kopią trawę, robią groźne miny, uderzają jedną ręką w drugą, uzbrojoną w rękawicę. Najważniejszy facet, zwany miotaczem, stoi na niewielkim wzgórku tak mniej więcej bliżej końca wycinka. Naprzeciw niego kuca facet w masce, jest to łapacz (facet przypomina trochę Hannibala Lestera). Między nimi stoi zawodnik z drużyny przeciwnej, dzierżący w rękach kij bejsbolowy, taki sam jakim posługują się kibice piłkarscy w naszym kraju, którzy chcą okazać niezadowolenie z porażki swojej drużyny. Miotacz na za zadanie tak rzucić piłkę do łapacza, aby pałkarz (to ten z bejsbolem) nie odbił, albo odbił kiepsko. Gdy miotacz rzuci dokładnie w łapki łapacza – to jest strajk i cały stadion wrzeszczy i skacze, pod warunkiem jednakże, że zrobił to zawodnik naszej drużyny. Jeśli przeciwnej, to jest bardzo źle i wszyscy buczą. Ale jeśli pałkarzowi jakimś cudem uda się bejsbolem trafić piłkę i wyrzucić ją tym samym w powietrze, to następują tu rzeczy zupełnie niezrozumiałe dla mnie, więc opuszczę ten fragment. Po takim wybiciu pałkarz biegnie ile się w nogach do pierwszej bazy i jeśli uda mu się dobiec, zanim zawodnik drużyny przeciwnej złapie piłkę i pada ją do swoich, to jest dobrze (pod warunkiem, że jest to nasz zawodnik, w przeciwnym razie – jak wyżej). Więcej reguł nie pojęłam, w końcu to mój pierwszy mecz i czegoś mogę nie zrozumieć.
Najlepsze z tego wszystkiego jest to, że mecz trwał 3 godziny i przez większą część tego czasu nic się z pozoru nie działo. Zawodnicy łażą po boisku, widzowie po trybunach, wszyscy krzyczą, śmieją się, śpiewają, skandują, ściskają wielkiego kurczaka, który jest maskotką drużyny i przy bliższym poznaniu okazuje się orłem. Stadion jest ogromny, przyszło oglądać mecz 24 tysiące ludzi, a tylko połowa miejsc była zajęta. W końcu to tylko drużyny z końca tabeli. Całe rodziny z malutkimi dziećmi, staruszkowie na wózkach inwalidzkich, młodzi i starzy, grubi i chudzi, czarni i biali – bawili się świetnie, nic nie demolując, nie brudząc, nie bijąc przeciwników. Dziwne, nieprawdaż.
Aby nie odróżniać się od innych Amerykanów, nabyłam drogą kupna czapeczkę Natsów w pięknym kolorze czerwonym i hot doga.
Reasumując – zasad nadal nie rozumiem, ale bawiłam się świetnie!
Go go Nats!!