Skoro nie było ogłoszenia w gazetach, że rozbił się samolot relacji Bozeman, Montana – Seattle, Washington – San Francisco, Kalifornia, wiecie że doleciałam bezpiecznie, a że cało – właśnie informuję. Tym razem wszystkie rezerwacje były na swoim miejscu, co zbadał starannie organizator z Waszyngtonu. W ramach rekompensaty pokrył część rachunku hotelowego w San Francisco, nie rozumiem tylko, dlaczego wszystkim uczestnikom, skoro poszkodowanych była trójka? Cóż, życie nie jest sprawiedliwe. Wracając do podróży, przerwa na zmianę koni na lotnisku w Seattle była bardzo ciekawa, ponieważ Seattle-Tacoma International Airport jest szalenie nowoczesne i ciekawe, a poza tym ma równoległe pasy, po których równocześnie startują i lądują samoloty ciekawych i nieznanych linii lotniczych, takich jak Alaska Airlines, które miało zaszczyt przewieźć Waszego korespondenta z resztą towarzystwa. Półtorej godziny przerwy to za krótko, aby sfotografować wszystkie najważniejsze samoloty, a polowałam zwłaszcza na Alaska Airlines z portretem grizzly na ogonie. Może następnym razem. San Francisco na pierwszy rzut oka wydało mi się brudne i brzydkie. Opuszczone budynki z powybijanymi szybami, bezdomni szwendający się bez celu po ulicy, trąbiące samochody, przeskakujące z pasa na pas. Jakże inne od czystego i układnego Waszyngtonu, niepodobne do europejskiego Des Moines, odstające od akademickiego Bozeman. I właśnie ta inność, ta dekadencka, zwariowana i rozbawiona inność stanowi o urodzie tego miasta. Niespełna milion mieszkańców z pozoru bezładnie przemieszcza się w różnych kierunkach po ulicach, czy to pieszo, czy samochodami, a to co słychać na ulicy najczęściej, to nie są syreny policyjnych wozów, tylko śmiech i muzyka. Bliskość zatoki i Pacyfiku zadecydowała, że miasto mniej przypomina inne amerykańskie metropolie, a bardziej śródziemnomorskie miejscowości turystyczne. Uskok San Andreas jak miecz Damoklesa wisi nad mieszkańcami i turystami, przypominając stale o możliwości trzęsienia ziemi. Nie mam teraz wątpliwości, że nigdzie indziej jak tylko tu mógł się narodzić ruch hippisowski. O dziwo w San Francisco jest chłodno, około 63 stopni (ale jestem złośliwa, czyż nie?), co zwłaszcza po Teksasie wydaje nam się temperaturą niezmiernie niską, ale słońce jest takie, jak sobie wyobrażałam, wielkie i gorące, po prostu kalifornijskie. Mimo zmęczenia i chłodu, wybrałam się na zwiedzanie miasta. Wybrałam Fisherman’s Wharf, dzielnicę nad samą zatokę, z której świetnie widać Golden Gate Bridge i Alcatraz. Na szczęście nie przyszło mi do głowy zrobić tego pieszo, gdyż pokonanie licznych, bardzo stromych wzgórz, na których położone jest miasto jest niemożliwe nawet dla wytrawnego piechura. Na szczęście Kalifornijczycy wynaleźli „cable car”, czyli unikalny środek transportu, przypominający przedwojenny tramwaj, jeżdżący po szynach, napędzany liną biegnącą pod ziemią. Składa się w dwóch części: jedna z nich ma ściany z oknami, druga zaś niczym nie zasłonięte ławki. Tłum ludzi wbija się do środka na Union Square, chcąc dojechać do jednej z licznych atrakcji. Ci, którzy mieli mniej szczęścia, lub przyszli za późno, wiszą w postaci winogron za zewnątrz pojazdu, 6 osób po każdej stronie. Gdy mijają się dwa tramwaje, winogrona od strony środka jezdni pozdrawiają się serdecznie i przybijają piątki. Podróż w jedną stronę, około 15 minut niesamowitej jazdy w górę i w dół po bardzo stromych ulicach, kosztuje 5 dolarów i jest to najlepiej od czasów zakupu dżinsów wydana piątka. Nie pytajcie mnie przypadkiem, jak to działa. Wiem tylko, że tramwaj nie ma linii elektrycznej nad sobą, a sterowany jest przez dwie wajchy przestawiane z niemałym wysiłkiem przez maszynistę. Jadąc w górę ciągnie on jedną z nich, a gdy chce zahamować, jadąc w dół – drugą. Proste, prawda? No to może ktoś mi wyjaśni, jak ten pojazd jest napędzany, bo nie silnikiem spalinowym, nie zauważyłam także ogniw elektrycznych na dachu, ani przenośnej elektrowni jądrowej. Jak jedzie w dół, to wiem – praw fizyki pan nie zmienisz, ale jak w górę? Tramwaj ma przystanki, ale zamiast zatrzymać się jak Bóg przykazał przed lub za skrzyżowaniem, staje on na środku, aby turyści mogli podziwiać, z zachwytu wydając okrzyki w różnych językach, piękne widoki na miasto. Zauważyłam także, że cable car ma zawsze pierwszeństwo, samochody karnie zatrzymują się, ustępując mu drogi. Maszynista wymienia dowcipne uwagi z co ładniejszymi pasażerkami, wszyscy bawią się świetnie i nie chcą wysiadać na końcowym przystanku. 1 października 1964 roku tramwaj linowy został uznany za „ruchomy”, historyczny obiekt o znaczeniu narodowym dla Stanów Zjednoczonych. Aha, zapomniałam dodać, że jako osoba poruszając się z godnością, która przystaje mojemu wiekowi, nie zdążyłam zająć miejsca siedzącego wewnątrz pojazdu i jako okrągłe gronko zwisałam przez 4 przystanki nad ulicą, mając duszę na ramieniu, a plecak fotograficzny na plecach ,ale czułam tak niesamowitą radość z przejażdżki, że śmiałam się w głos. Lepiej tego nie opiszę, to trzeba po prostu przeżyć. Fisherman’s Wharf to dzielnica starych domów, ekskluzywnych sklepów i drogich restauracji, ale przede wszystkim widoku na zatokę z Alcatraz i Golden Gate Bridge. Choć Alcatraz podziwiałam raczej ze względu na jego historię, a nie urodę, to most Golden Gate w zachodzącym słońcu zrobił na mnie duże wrażenie. Jest faktycznie wielki, a pod nim, jak na filmach pływają żaglówki. Do tego wszystkiego nad wodą szybują stada pelikanów. Tyle ciekawych rzeczy do fotografowania, że nie wiedziałam, gdzie najpierw skierować obiektyw. Wybrałam pelikany jako obiekt szybko poruszający się z możliwością oddalenia się. Zaspokoiwszy wrażenia artystyczne postanowiłam spowodować ustanie burczenia w brzuchu, czyli zjeść zasłużoną kolację, czyli obiad. Wybrałam najtańszą restaurację, a i tak zapłaciłam za posiłek więcej, niż pozwala zdrowy rozsądek. Nie mogłam jednak, będąc nad Pacyfikiem, odmówić sobie owoców morza. Porcja jak zwykle była ogromna, ale przez trzy tygodnie zmądrzałam i połowę kazałam sobie zapakować, przez co miałam dziś pyszne śniadanie. Energia była dziś potrzebna, ponieważ wybraliśmy się do Davis, w odwiedziny University of California oraz jednej z najsłynniejszych firm biotechnologicznych na świecie. Kampus uniwersytetu jest podobno najładniejszy na świecie, ale słyszę już to samo o trzecim odwiedzanym w czasie amerykańskiej podróży uniwersytecie. Zdjęć nie będzie, bo bateria miała widocznie dość i się popsuła. W Davis nie ma sklepu fotograficznego, więc ja nie mam zdjęć. Trudno się mówi, ilość zdjęć z poprzednich miejsc i tak przerasta moje możliwości. Wracając do wycieczki, zatokę San Francisco przekroczyliśmy dwupiętrowym, długim na 7 kilometrów Bay Bridge, który wsławił się tym, że w 1989 roku podczas trzęsienia ziemi (7,1 stopnia w skali Richtera) górny poziom zawalił się, miażdżąc na placek przejeżdżające dołem samochody. Most wyłączony był z ruchu przez, uwaga, miesiąc (tak na marginesie, jak idzie rozbudowa Trasy Siekierkowskiej?). Z mostu rozciąga się wspaniały widok na miasto, który przypomina jako żywo pewne puzzle, które moja mamusia z moją najlepszą z ciotek mozolnie układała. Zapewniam Was, że w rzeczywistości wygląda nie mniej skomplikowanie. Jutro egzamin i zakończenie kursu. Chciałabym sprostować podejrzenia pewnej osoby: Mamusiu, jak nie zdam, to NIE zostanę na kolejne 3 tygodnie w Ameryce i NIE odbędę amerykańskiej podróży po raz wtóry. Po prostu zamkną mnie w Alcatraz i będę dziurkować bilety wstępu do muzeum przez następne 157 lat, aby odpracować zainwestowane przez Departament Stanu fundusze przeznaczone na moją edukację. Więc trzymajcie kciuki… Make love, not war Peace and love
Podróż The American Dream - Cz. 13 Pelikany nad Alcatraz
2007-06-21