Chciałabym sprostować pewną informację. W Montanie nie zawsze jest zimno. Jeśli się Wam wydaje, że jest zimno, to nie jesteście w Montanie. Jeśli pada śnieg w czerwcu, to sprawdźcie, czy na pewno piliście do obiadu piwo, a nie wywar z marihuany. W Montanie w czerwcu są 82 stopnie w cieniu i żar leje się z nieba. Oto prawdziwe oblicze Montany. Wyprę się kategorycznie, że widziałam padający śnieg, gdy byłam w Yellowstone. To były halucynacje spowodowane wysokością i szokiem na widok pięknych okoliczności przyrody. Stanowczo twierdzę, że klejący się do butów asfalt to naturalny objaw lata w Montanie.
W związku z tą naturalną dla tego stanu pogodą, naszą dzisiejszą wizytę na eksperymentalnych polach Uniwersytetu Stanowego w Montanie, można zaliczyć do doświadczeń ekstremalnych. Trzech profesorów usiłowało wytłumaczyć zebranym, że uprawy nawożone rosną lepiej i szybciej plonują, niż te nie nawożone, czyli ekologiczne. Dziwne, prawda? Może powinniśmy ich zaprosić do Polski, bo już to dawno odkryliśmy i to bez grantu za kilka milionów dolarów.
Wczoraj odbyliśmy miłą wycieczkę do miejscowości w samym sercu Gór Skalistych – Livingston, aby spotkać się z farmerem prowadzącym ekologiczną farmę. Przywitał nas elegancki pan w wieku średnim oraz jego prawdziwy pies pasterski – czarny pudel. Pies przyodziany w różową obrożę przywitał się z każdym, obśliniając nogawki, zaś jego pan zaproponował odwiedzenie ekologicznych krów na ekologicznym pastwisku. Przygotował dla nas specjalny pojazd – przyczepioną do traktora platformę, obu stronach której leżały prostokąty sprasowanego siana. Podróż na szczęście była krótka, ale i tak mieliśmy siano we wszystkich możliwych i niemożliwych miejscach. Krowy przywitały nas serdecznie, strosząc futro na uszach. Prosto z pastwiska pojechaliśmy na ekologiczną farmę warzywną, gdzie główną atrakcją była Ava, roczna córeczka gospodarzy, usiłująca wyrwać przynajmniej połowę ekologicznej papryki.
Wieczorem zostaliśmy zaproszeni przez członków rady miasta na przyjęcie. Było na nim 40 zagranicznych delegatów z 32 krajów. I przyjęcie było na naszą cześć. Możecie mi nie uwierzyć i nie będę miała do Was o to pretensji, ale nie kazano nam płacić! Podano kurczaka, sałatkę z ziemniaków, sałatkę z surowych warzyw i tort i to wszystko było za darmo. Do kotleta przygrywała na gitarze dziewczyna, podśpiewując pod nosem piosenki country. Było sympatycznie, choć wiecie, jak kocham tego typu imprezy. Na szczęście amerykańskim zwyczajem przyjęcie trwało tylko dwie godziny i o ustalonej porze udaliśmy się do autobusów.
Poczyniłam dzisiaj spostrzeżenie. Otóż wybrałam się pieszo, co już samo w sobie było dziwactwem, po południu, a nie o północy, gdy temperatura spada do przyjemnych 70 stopni, do „downtown”, czyli centrum Bozeman, Montana. Centrum to raczej szumna nazwa dla jednej głównej ulicy i kilku pobocznych, ale znajdują się tam szalenie ekskluzywne sklepy dla turystów. Aby dojść do centrum z mojego hotelu, trzeba przejść ok. 2 mile, co nie stanowi specjalnego wyzwania dla Europejczyka przywykłego do chodzenia, ale jest prawdziwym wyzwaniem dla Amerykanina, który nawet do sklepu na rogu jeździ samochodem. Wyzwaniem, ponieważ w miastach w Ameryce poza ścisłym centrum nie ma chodników. Spostrzeżenie jest mianowicie takie: aby nie zostać przejechanym przez samochody pędzące na złamanie karku ulicami, trzeba zawiesić na szyi aparat ze słusznych rozmiarów (czytaj: widocznym z daleka) obiektywem. Wtedy tubylcy uważają takiego osobnika za niespełna rozumu, po którym można spodziewać się wszystkiego najgorszego, i można swobodnie przechodzić przez ulicę nawet na czerwonym świetle i przeżyć. Co czyniłam.
Jutro lecę do Kalifornii i będzie to przedostatni etap mojej amerykańskiej podróży. Mam nadzieję, że tym razem nikt nie anulował naszych rezerwacji i zamiast tkwić na lotnisku w Bozeman, wieczorem zobaczę Golden Gate i Alcatraz.