poniedziałek, 05.08
Raniutko wstaliśmy, szybko coś zjedliśmy i ruszyliśmy na Czatyr-Dach. Ech, górka naprawdę imponująca. Oczywiścnie nie mieliśmy ani kompasu, ani mapy, a jak wiadomo o szlakach turystycznych to można sobie na Ukrainie pomarzyć. Drogę pokazała nam uczynna babuszka, która kazał nam 'iść prosto wzdłuż stalowej rury, za jakimś drzewem skręcić, ominąć kopczyk kamieni i już będziemy na miejscu'. Proste, prawda? Tak więc spokojnie ruszyliśmy sobie w las, maszerując dróżkami, który pięły się pod górę i po ponad dwóch godzinach stanęliśmy u stóp góry. Wybraliśmy sobie jakieś podejście i po kolejnej godzinie byliśmy prawie na szczycie. I wtedy zobaczyliśmy chmury. CHMURY. 10 minut później siedzieliśmy w małej kotlince pod krzakiem zalewani falami gradu i deszczu, ubrani wyłącznie w krótkie spodnie i koszulki. Koszule z długimi rękawami staraliśmy się trzymać jak najbliżej ciała, żeby były w miarę suche. Po pół godziny walenia gromów i deszczu, mokrzy, zziębnięci, zrezygnowaliśmy ze zdobycia szczytu i poszliśmy w dół. Tym razem wybraliśmy widoczną ścieżkę i zgnojeni, wielokrotnie jeszcze zmoczenie, trafiliśmy z powrotem do wsi. Tam w sklepie kupiliśmy sobie piwko i obserwowaliśmy jak pani ekspedientka rachuje na wielkim liczydle, które stało obok kasy fiskalnej (elektronicznej). Nasza gospodyni załamała się jak jej opowiedzieliśmy o naszych przygodach, a że akurat towarzystwo siedziało przy wódeczce, więc i my zostaliśmy zaproszeni. Tak spędziliśmy 4h pijąc uzbecką 20-letnią wódkę, zakąszając wędzoną rybą i gadając o różnych rzeczach. Bo jak się okazało każdy z tych ludzi był wielokrotnie w Polsce - najczęściej w wojsku i na handlu.
Potwierdziłem też swoją obserwację, że kolejnym kolorem Krymu jest złoty - kolor słońca oraz tubylczych zębów.
Raniutko wstaliśmy, szybko coś zjedliśmy i ruszyliśmy na Czatyr-Dach. Ech, górka naprawdę imponująca. Oczywiścnie nie mieliśmy ani kompasu, ani mapy, a jak wiadomo o szlakach turystycznych to można sobie na Ukrainie pomarzyć. Drogę pokazała nam uczynna babuszka, która kazał nam 'iść prosto wzdłuż stalowej rury, za jakimś drzewem skręcić, ominąć kopczyk kamieni i już będziemy na miejscu'. Proste, prawda? Tak więc spokojnie ruszyliśmy sobie w las, maszerując dróżkami, który pięły się pod górę i po ponad dwóch godzinach stanęliśmy u stóp góry. Wybraliśmy sobie jakieś podejście i po kolejnej godzinie byliśmy prawie na szczycie. I wtedy zobaczyliśmy chmury. CHMURY. 10 minut później siedzieliśmy w małej kotlince pod krzakiem zalewani falami gradu i deszczu, ubrani wyłącznie w krótkie spodnie i koszulki. Koszule z długimi rękawami staraliśmy się trzymać jak najbliżej ciała, żeby były w miarę suche. Po pół godziny walenia gromów i deszczu, mokrzy, zziębnięci, zrezygnowaliśmy ze zdobycia szczytu i poszliśmy w dół. Tym razem wybraliśmy widoczną ścieżkę i zgnojeni, wielokrotnie jeszcze zmoczenie, trafiliśmy z powrotem do wsi. Tam w sklepie kupiliśmy sobie piwko i obserwowaliśmy jak pani ekspedientka rachuje na wielkim liczydle, które stało obok kasy fiskalnej (elektronicznej). Nasza gospodyni załamała się jak jej opowiedzieliśmy o naszych przygodach, a że akurat towarzystwo siedziało przy wódeczce, więc i my zostaliśmy zaproszeni. Tak spędziliśmy 4h pijąc uzbecką 20-letnią wódkę, zakąszając wędzoną rybą i gadając o różnych rzeczach. Bo jak się okazało każdy z tych ludzi był wielokrotnie w Polsce - najczęściej w wojsku i na handlu.
Potwierdziłem też swoją obserwację, że kolejnym kolorem Krymu jest złoty - kolor słońca oraz tubylczych zębów.