Podróż Kara-at, czyli śladami Czyngis-chana - Cztery pory roku w jednej dolinie



Wyjeżdżaliśmy w pełni lata, choć nie było go widać w Warszawie. Kiedy szłam ulicą w kusej sukience, zastanawiając się, co tu jeszcze z siebie zrzucić, by nie zostać oskarżoną o zgorszenie, w witrynach sklepów prezentowano już garsonki z jesiennej kolekcji. W mieście zawsze czuję się beznadziejnie spóźniona i nie mam czasu nacieszyć się chwilą. Jesień ściga się tu latem, a zimą wprasza się wiosenna Wielkanoc.

W stepie wszystko jest na swoim miejscu.

W dolinach już jesień. Na górze - zima i ośnieżone szczyty. Pośrodku - wiosenne alpejskie łąki, jaskrawożółte pełniki, maki, dzwonki i fioletowo-purpurowe trujące tojady. Hale pokryte soczystą zieloną i równo wystrzyżoną trawą (notujemy w pamięci, że może warto sprowadzić stadko owiec i zakończyć spory o to, kto będzie kosił trawnik przy domu).

 

Kirgizi wierzą, że dostał im się najpiękniejszy kawałek świata. Legenda mówi, że kiedy u zarania dziejów Bóg rozdawał ziemię, ustawiła się do niego długa kolejka ludów. Koczownicy długo nie ustali w ogonku, bo odeszli sprawdzić, co się dzieje z ich stadami. Kiedy wrócili, okazało się, że wszystko już rozdane. Bóg przyznał, że ma jeszcze skrawek lądu, bo odłożył go dla siebie: "Miała tam stanąć moja dacza, ale pal ją diabli, weźcie go dla siebie!"