Podróż Kara-at, czyli śladami Czyngis-chana - Kirgizi, Polacy, Tatarzy i Żydzi



Nie przepadamy za miejskimi rozrywkami. Do muzeów zaglądamy tylko pod karą chłosty. Wielkie aglomeracje nas męczą. Agroturystyka nudzi. Na zorbing jesteśmy za starzy, a na wspinaczkę - wstyd przyznać - zbyt masywni. Co więc robić w czasie urlopu?

Konie wydały się idealne. Jesienią rozpoczęliśmy naukę, by wakacje spędzić w siodle. Gdzie? Tam, gdzie są konie. Na półki księgarskie właśnie powrócił jeden z reportaży Kapuścińskiego - "Kirgiz schodzi z konia", więc zdecydowaliśmy, iż my na tego konia wsiądziemy.

Najtrudniej było skompletować ekipę. Sam pomysł - konno przez Kirgizję - podobał się wszystkim znajomym. Ale też wszyscy - jakże mylnie - uznawali go za zbyt ekstremalny, by poprzeć go osobistym udziałem. Wreszcie, niecałe dwa miesiące przed planowanym wyjazdem, udało się namówić Gosię. Nigdy dotąd nie jeździła konno, ale solennie przyrzekła, że jeśli nie będzie miała zbyt wiele zajęć w pracy, to postara się szybciutko poduczyć.

 

Gosia znalazła czas tylko na siedem godzinnych lekcji. Za to, jak przystało na lekarkę, przygotowała ogromną apteczkę pełną panaceów na wszelkie możliwe przypadłości, obtarcia, stłuczenia, odgniecenia, którymi zamierzała wspomagać niedostatek praktyki w obijaniu się na końskim grzbiecie. Uznaliśmy, że sobie poradzi.

Jedziemy więc tylko we trójkę, ale niczym paniska jesteśmy otoczeni opieką aż czterech osób. Towarzyszą nam bowiem dwaj przewodnicy narodowości kirgiskiej, Tałaj i Mirżan, a także Ira i Wiktor, których między sobą nazywamy Rosjanami, bo mówią po rosyjsku. Oni jednak oburzają się, kiedy to słyszą. Tłumaczą, że obecnie są przecież obywatelami Kirgizji, a ich przodkami byli Żydzi i Tatarzy.

Ira jest nauczycielką geografii i właścicielką jedynego prywatnego muzeum egzotyki morskiej w Biszkeku, stolicy Kirgizji. Mieści się ono u niej w mieszkaniu w bloku, w dużym pokoju. Codziennie nachodzą ją wycieczki, ale prowadzi otwarty dom i lubi gości.

 

Wiktor na swoim chudym, siwym i wiecznie sennym koniku wygląda jak Sancho Pansa i wnosi do grupy klimat absurdalnego humoru. Po pół godzinie marszu zasypia "za kierownicą", a potem winę zwala na konia. Geolog, były górnik, speleolog i alpinista, jest właścicielem firmy świadczącej usługi wysokościowe.

Nie możemy się ich dopytać, co to za Paryż, do którego zmierzamy. Bo chyba nie ten nad Sekwaną? Ale oni do końca nie puszczają pary z ust. Wiemy tylko, że od celu dzieli nas ponad 200 km i cztery wysokie przełęcze. Ostatnia na wysokości - bagatela - prawie 4000 m n.p.m. Czy konie umieją się wspinać?