Rano wstaliśmy z zamiarem szybkiego przemieszczenia się do Fethye, tam po zakupieniu biletów na przejazd do Antalyi, mieliśmy pojechać do wąwozu Saklikent. Wszystko poszło zgodnie z planem, ale z pewnymi opóźnieniami, które rozpoczęły się już od śniadania. Widać naród Turecki są to już ludzie bardziej wschodu niż zachodu, dla których czas płynie inaczej niż dla zagonionych europejczyków.
Po szybkiej konsumpcji śniadania wyszliśmy na drogę zatrzymać jadącego w kierunku Fethye busa, ale jak na złość nic nie jechało. W końcu podwiózł nas właściciel hotelu, w sumie lepiej na tym wyszliśmy, bo nie płaciliśmy i podwieziono nas na sam dworzec. Tam kupiliśmy bilety, niestety dopiero na godzinę 18. Mieliśmy więc cały dzień na zobaczenie wąwozu. Nie było to jednak takie proste z powodu transportu. Początkowo sprzedawca biletów miał nam załatwić jakiś bus jadący w tym kierunku. Minęło 15 minut, pół godziny, a tu nic. Trochę się wkurzyliśmy i postanowiliśmy sami czegoś poszukać (busy mają własny dworzec, tylko w małych miejscowościach jest on wspólny z dużymi autobusami). Zebraliśmy się i wtedy ktoś przyjechał. Podwiózł nas kawałek i wysadził na skrzyżowaniu, więc zupełnie nie wiedzieliśmy co dalej. Ruszyliśmy w kierunku dworca, a jest to spory kawałek do przejścia. Po drodze zatrzymaliśmy jeden z przejeżdżających dolmuszy i byliśmy już coraz bliżej celu.
Dojazd trwał wyjątkowo długo, kierowca z niewiadomych dla nas przyczyn błądził bocznymi drogami, żeby nie powiedzieć ścieżkami.
Wąwóz Saklikent według opisu z Lonely Planet miał być niesamowitą atrakcją, wymagającą gdzieniegdzie zdjęcia butów, z powodu „strumienia”. Okazało się, że strumień jest obecny cały czas, niekiedy przeradza się w kałużę o głębokości ok. 2 metrów, przez którą najlepiej byłoby przechodzić w kostiumie bez bagażu. Nieświadomi czekających nas atrakcji, weszliśmy do uroczego Saklikent. Początkowo po kładce, później brodząc w lodowatym strumieniu-rzece, następnie wdrapując się na głazy zagradzające przejście maszerowaliśmy, podziwiając twór wyrzeźbiony rękami przyrody.
Udało nam się przejść w ten sposób ok. 3 km. Dalej się nie odważyliśmy, ze względu na niebezpieczeństwo zmoczenia sprzętu- aparatu, telefonów i dokumentów. Wystarczyło, że sami byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Tego dnia przyznaję nie było mi gorąco.
Wąwóz jest piękny, bardzo stromy, miejscami bardzo wąski, za chwilę staje się szeroki. Niestety zagradzające drogę głazy utrudniają wędrówkę szczególnie osobom nieprzygotowanym na takie warunki (w przewodniku nie ma słowa o utrudnieniach).
Resztę czasu spędziliśmy wylegując się w kawiarni, nad samą wodą, chłodzeni wiatrem. Wróciliśmy do Fethye i po zrobieniu małych zakupów wróciliśmy na dworzec.
Przed nami ponad 3 godziny jazdy do Antalyi. Jedziemy przez góry i po raz drugi w czasie naszego pobytu jest burza i deszcz. Po raz pierwszy w życiu widzimy naraz 2 tęcze. Po drodze zatrzymujemy się w restauracji, w której kierowca i steward jedzą obiad. W międzyczasie robi się zimno i znów zakładam zapomniany sweter. Zniecierpliwieni czekamy aż skończą jeść, przerwa trwa aż pół godziny.
W Antali jesteśmy o 21.30, zanim dostajemy się do centrum jest 22.30. Nie jest to jednak późna pora na szukanie noclegu, życie wre, wszędzie pełno miejscowych i turystów. Chodzimy po pensjonatach, jakiś kulawy dziadek koniecznie chce nam sprzedać miejsca i powoli zwiedzamy pustawe (!) hoteliki. Na nic się nie decydujemy, ale dziadek nie traci zapału, w końcu przyspieszamy, ucieczka jest jedynym wyjściem w tej sytuacji. Zaczynamy szukać sami. Jak dla nas jest to najlepsza metoda, sprawdza się szczególnie w większym mieście. Znajdujemy bardzo ładny i czysty pensjonat w sercu starego miasta (na szczęście jest tu cicho) i po przystępnej cenie. Jest nawet basen, nie mieliśmy jednak okazji się w nim wykąpać, akurat zmieniano wodę.