Po śniadaniu wspaniale owocowym, ach te arbuzy i melony...udaliśmy się na dworzec, aby jak najszybciej dostać się do Olüdeniz. Po konsultacji z jedną z kobiet (nie wiem kim była) mieszkającą w Pensjonacie postanowiliśmy zostać w Fethye. Jej argumentacja była prosta, Olüdeniz to miejsce pełne bogatych turystów, najprawdopodobniej nie będzie dla nas noclegu poza tym nie warto przepłacać gdy można taniej przespać i bez problemu dojechać z okolicy.
Na miejscu bardzo nam się nie podobało-Fethye to duże portowe miasto do tego hałaśliwe. Jest jednak dobrym punktem do wypadów w okoliczne warte zobaczenia miejsca. Po chwili zastanowienia w strasznym upale postanowiliśmy jednak jechać do Olüdeniz. Tam w mini-biurze kwater dowiedzieliśmy się, że jest hotel za 30 mln. plus dodatkowe 6 mln. za owo wskazanie. Dalsze poszukiwania zaowocowały wizytą w biurze zajmującym się organizowaniem lotów na paralotniach, nurkowaniem i Bóg wie, czym jeszcze. Właściciel miał przyjaciela (wszyscy tam mają przyjaciół, którzy mają przyjaciół, którzy mają coś do zaoferowania zbłąkanym turystom) ten ma dom, kawałek stąd, ale za 20mln (obejrzeliśmy folder ze zdjęciem hotelu). Zaoferowano, że ktoś po nas przyjedzie i jeśli nam się nie spodoba możemy zrezygnować. W ten sposób nocowaliśmy w hotelu, w pokoju z klimatyzacją (18 stopni to szaleństwo w tym upale można się przeziębić!), ale z wielkim basenem. Sama miejscowość o wdzięcznej nazwie Ovacik pozbawiona atrakcji, służy jako nocleg dla turystów przyjeżdżających na lagunę.
Korzystając z faktu, że właściciel jechał w kierunku KayaKöy czyli opuszczonego miasta ruszyliśmy w drogę.
Pozostałości po mieście wspaniałe, niegdyś zamieszkane przez katolickich Greków, obecnie jest domem dla kóz, które bez wątpienia są niekoronowanymi władcami tutejszych ruin. KayaKöy usytuowane jest na wzgórzu, ale część zabudowy zeszła prawie do poziomu drogi. Jest co oglądać i nie ma turystów, więc wchodzimy na szlak wiodący na drugą stronę pasma wzgórz aż do plaży w Olüdeniz. Według postawionego tam drogowskazu mięliśmy przed sobą ok. 8,5 km trasy, jednak jak się później okazało w całkiem niewinny sposób rozpoczęła się długa, niespodziewana przygoda.
Podejście było całkiem ostre, przy czym przez jakiś czas szukaliśmy strzałek znaczących szlak. Po ciężkim wejściu na szczy, spoceni, z radością powitaliśmy wąską ścieżkę wiodącą początkowo po płaskim odcinku. Ścieżka zaczęła się powoli obniżać i przed naszymi oczami odsłonił się częściowo przesłonięty porastającym wzgórze lasem, wspaniały obraz wybrzeża. Dzikie kawałki plaż w małych zatoczkach, tylko my i przyroda. W naszych głowach zrodził się pomysł zejścia ze szlaku i wykąpania się w cudownie chłodnej wodzie. Nasze marzenie potęgowało zmęczenie i zaczynające nas męczyć pragnienie (mięliśmy tylko ok. litra wody). W ten sposób odbiliśmy ze „szlaku” i zaczęliśmy schodzić w kierunku morza. Zejście było tak ostre, że momentami po prostu się ześlizgiwaliśmy, nie było tam zbyt wiele trawy, jedynie drzewa, których się przytrzymywaliśmy. W pewnym momencie przyszło mi do głowy żeby zostawić jakiś znak, aby jak będziemy wracać, łatwiej było nam odnaleźć drogę. Był to dobry pomysł, wkrótce okazało się, bowiem, że nie ma szans na zejście nad sam brzeg. Mieliśmy wrażenie, że schodzimy a morze wcale się nie przybliża. Jak widać ocena odległości w takiej sytuacji bywa myląca. Zawróciliśmy więc i zaczęła się kolejna komedia, bo wszystko wyglądało tak samo i zupełnie straciliśmy orientację jak iść, wiadomo było jedynie, że pod górę. Szczęśliwie natrafiłam na zostawione wcześniej ułożone patyki i tym sposobem po zmarnowaniu ok. godziny i jak się okazało zgubieniu przez Adama koszulki wróciliśmy prawie do punktu wyjścia. Porządnie wypluci szliśmy dalej zacierającym się szlakiem, początkowo oznakowanym strzałkami namalowanymi na drzewach i kamieniach. W pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że strzałki gdzieś zniknęły i prawdopodobnie zgubiliśmy szlak. Wróciliśmy do ostatnio miniętego znaku, ale nie było tam żadnej innej drogi (szlak trafił szlag). Widać znakującemu skończyła się farba i pozostało układanie kopczyków z kamyków przy ścieżce (to już moja teoria).
Od tego momentu szliśmy na wyczucie. Nie widzieliśmy morza, jedynym punktem odniesienia mogłoby być słońce, którego nie było widać, bo skryło się za drzewami, a droga wiodła wąwozem. Upał trochę zelżał, ale marzyliśmy o kąpieli. W oddali zaczęło majaczyć morze. Doszliśmy nad wodę, ale niekoniecznie była to plaża w Olüdeniz. Zmęczona wykąpałam się i ruszyliśmy dalej. Bardzo daleko za kilkoma zatoczkami widać było cel-lagunę w Olüdeniz. Wizja marszu taki kawał trochę nas przeraziła, ale nieopodal miejsca, w którym się znaleźliśmy był camping, z którego busem dotarliśmy na miejsce przeznaczenia.
Plaża cudowna (niestety kamienista), pustawa (dochodziła 18!), więc wykąpaliśmy się w prawdziwie ciepłym morzu i zebraliśmy do domu. Gdy dotarliśmy niebo zachmurzyło się i zaczęło padać, a nawet byliśmy świadkami burzy (wszędzie wokół są góry). Szybko się wypogodziło i pojechaliśmy do centrum naszej miejscowości obejrzeć, jak się okazało głównie sklepy. Po cenach wypisanych m.in. w funtach zorientowaliśmy się, że jest to miejsce odwiedzane szczególnie chętnie przez Anglików. Dalsze obserwacje to potwierdziły. Chodząc po sklepach skusiliśmy się na słodycze, których chcieliśmy kupić tak mało, że po prostu je dostaliśmy.
Pełni wrażeń wróciliśmy do hotelu z myślą o kolejnym dniu.
Wydatki: nocleg 17$/noc, pokój z klimatyzacją i śniadaniem