Dzień rozpoczął się wyjątkowo dobrze, poszliśmy popływać, zjedliśmy śniadanie i o 10.30 siedzieliśmy już w autobusie jadącym do Izmiru. Planowo mieliśmy po drodze wysiąść na przedmieściach Bergamy, obejrzeć ruiny i pojechać dalej (tak wykupiliśmy bilety). Ze dziwieniem spostrzegliśmy, że kierowca zmienił trasę i zanim się zorientowaliśmy byliśmy już bliżej Izmiru niż Bergamy. W Izmirze zakręcony steward zorientowawszy się, że porę nie wysiedliśmy chciał nas oszukać twierdząc, że stąd bez problemu dostaniemy się do Bergamy. Nie udało mu się to i dojechaliśmy za połowę ceny do dworca w Izmirze.
Izmir okazało się być ogromnym przemysłowym miastem. Na dworcu po szybkiej przesiadce wyruszyliśmy w stronę Selcuku (Efezu) autobusem o zerowym standardzie - upał zrobił swoje tzn. okropnie nas zmęczył.
W Selcuku znaleźliśmy tani pensjonat i ruszyliśmy w miasto. Na początek, nauczeni doświadczeniem ruszyliśmy na dworzec w celu zakupienia biletów na dalszą podróż. Wymieniliśmy pieniądze, jak się okazało z małym zyskiem, bo ”sprytny sprzedawca” pomylił się, chcąc nas wyrolować z biletami na dalszą drogę, które też od niego kupiliśmy. Nazajutrz okazało się, że naszego autobusu w ogóle nie ma. Mieliśmy mimo wszystko farta, Turek okazał się być w miarę uczciwy i oddał nam pieniądze, dzięki czemu mogliśmy pojechać dalej bez strat.
Selcuk nie jest specjalnie ciekawym miastem, spełnia rolę noclegowni dla turystów zmierzających do Efezu oddalonego o 3 km, gdzie wybraliśmy się następnego dnia rano.
Bergama się nie udała, ale Efez wynagrodził tę stratę. Ruiny fantastyczne, jedynie większego z dwóch amfiteatrów nie udało się podziwiać w pełnej okazałości – akurat budowano scenę na występ Eltona Johna. Mięliśmy też małą przygodę z aparatem, który otworzył się na pełnym słońcu (na szczęście tylko 2 klatki się prześwietliły!). Poza tym i masą turystów, było fantastycznie. W pamięci zostaje biblioteka, wspaniale zachowano, robi niesamowite wrażenie.
Po małych kłopotach ze środkiem transportu wyruszyliśmy w drogę, tym razem do superturystycznego miasteczka Daylan. Po 5 godzinach jazdy byliśmy na miejscu. Bez problemu znaleźliśmy nocleg, a właściwie sam nas znalazł. Trafiliśmy na niedrogi pensjon z basenem, w którym woda jak z bajki – czysty błękit.
Dalyan to nadrzeczno-nadmorskie miasteczko, nastawione na turystów. Mimo tłoku jest tam wyjątkowo sympatycznie. Nie czuliśmy się źle jako turyści, raczej miło rozpieszczeni, a kto tego nie lubi! Jest tutaj kawałek portu, a głównym zajęciem właścicieli łódek jest organizowanie rejsów po rzece, morzu i słonym jeziorze. Bez zastanowienia kupiliśmy bilety na następny dzień i poszliśmy coś przekąsić. Zaproszeni przez przemiłą kelnerkę, podobną do Salmy Hayek, skusiliśmy się na przepyszne naleśniki z bananem i miodem. Są to swego rodzaju podpłomyki, pieczone na ogromnym żelaznym palenisku w kształcie odwróconej miski. Naleśniki są pyszne, poza tym za drugim razem częstują herbatą. Tutaj też po raz pierwszy od początku pobytu w Turcji poczęstowano mnie herbatą. Tym razem wszyscy zachowywali się wyjątkowo miło, i wciąż nie wiem czy są tacy tylko dla turystów. Tak czy inaczej miło było pogawędzić z nimi chwilę po angielsku, bo moja znajomość tureckiego ogranicza się niestety do kilku słów.
Wydatki: pokój w Selcuk 7$/2 osobowy z łazienką, przejazd do Selcuk 13$/2 osoby, wstęp do Efezu 4,5$ przejazd do Dalyan 13$/2 osoby, nocleg (pensjonat Kristel) 2x13$.