Pigeon Valey – Ihlara Valey – Kaymakal-podziemne miasto – Caravanserai – Avanos – fabryka porcelany – Zelve – Fairy Chimneys Dzień obfitował w wydarzenia, obejrzeliśmy dużo dzięki zorganizowanej wycieczce, na którą pojechaliśmy, choć jesteśmy przeciwnikami tego typu imprez. W zaistniałej sytuacji – braku czasu i środka lokomocji nie mieliśmy wyjścia. Pierwszym punktem programu była Dolina Gołębi, która zyskała sobie nazwę od ogromnej liczby ptaków żyjących na tym terenie. Nie jest to przypadek, rolnicy, którzy potrzebowali nawozu wykuwali w tufie małe „domki” dla ptaków, wykorzystując naniesione i zgromadzone w jednym miejscu ptasie odchody.
Chwila na zdjęcie, np. z wielbłądem (opłata!) i ruszyliśmy dalej. Żal zwierząt, są tak samo osowiałe jak w zoo.
Kolejnym punktem było podziemne miasto Kaymakli. Chłodno i ciemno - to moje pierwsze wrażenie. Później trochę się rozjaśniło dzięki latarkom (przydała nam się własna), ale strasznie zmarzłam. Wrażenie wywierają ogromne tunele wentylacyjne, tam dopiero ciągnie!Miasto ma kilka pięter, oczywiście pod ziemią, a każde pełniło inne funkcje.
Na samej górze znajdowały się toalety (co jest zrozumiałe, te zapachy) do dzisiaj zostały wykute w skale dziury. Jedno z pięter stanowiło spiżarnię, inne kuchnię. Były też pomieszczenia do produkcji wina ! Miasto jest ogromne, mieszkało tutaj ok. 2 tysięcy ludzi. Nam udało się zobaczyć tylko niewielką część całości udostępnioną dla turystów. Pozostało niesamowite wrażenie dla pomysłowości ludzi, którzy stworzyli to i inne tego typu miasta. Mieli szereg sposobów na utrzymanie tajemnicy o istnieniu swojej kryjówki, a dzięki połączeniom między miastami mogli w razie ataku wroga ratować się ucieczką.
Obecność przewodnika w takim miejscu jest nieodzowna. Sprawdziliśmy to gubiąc się na początku i chodząc po podobnych do siebie pomieszczeniach.
Z podziemnego miasta pojechaliśmy do wąwozu Ihlara. Tam zwiedziliśmy wspaniały kościół w tufie, której ściany pokryte były kolorowymi mozaikami. Trochę zniszczone przetrwały jednak próbę czasu. Sam wąwóz, soczyście zielony, stanowi oazę w tej skalistej okolicy. Spacer wzdłuż rzeki był prawdziwą przyjemnością. Po drodze spotkaliśmy stado osiołków, które jadły mi winogrono z rękiJ . Najmniejszy chciał nawet z nami iść, niestety nie mogłam go wziąć . Wędrując doszliśmy do małej wioski, w której zjedliśmy lunch. Jedzenie jak zwykle pyszne, ale za dużo. Przy okazji obiadu poznaliśmy sąsiadów z pensjonatu – Węgrów.Pojechaliśmy później obejrzeć miejsce, w którym podobno kręcono pierwsze sceny do Gwiezdnych Wojen. Trudno powiedzieć czy jest to prawdą, w każdym razie szeroko reklamuje się je jako jedną z atrakcji wycieczki.
Przejazdy do kolejnym miejsc zabierały ok. pół do 1 godziny i w sumie pokonaliśmy kawałek drogi żeby zobaczyć Caravanserai – czyli miejsce w których nocowały wędrujące po kraju karawany. Ta, którą oglądaliśmy zachowała się w całości, warto pokonać nawet spory kawałek drogi, żeby ją zobaczyć.Przedostatnią atrakcją, która początkowo wydawała nam się stratą czasu była fabryka porcelany. Mięliśmy okazję zobaczyć, w jaki sposób robi się naczynia i jaką ciężką pracą jest ozdabianie np. talerzy. Te ostatnie tak nas zachwyciły, że kupiliśmy sobie jeden, po potężnym stargowaniu ceny, jako pamiątkę z Kapadocji.
Ostatnim punktem były Fairy Chimneys czyli ogromne grzybki z bajkolandu. Nie mieliśmy za dużo czasu i sił żeby po nich pochodzić, ale postanowiliśmy tam wrócić następnego dnia. Dzieliło nas od domu ok.15 minut jazdy i można tam było spokojnie dojść.
Wieczorem już tylko siedzieliśmy. Czytaliśmy przewodniki i opisy podróży po Turcji. Te przekonały nas, że jest tu jeszcze wiele do zobaczenia. Nasi sąsiedzi z Węgier mieli w planach wycieczkę na Nemrut Dagi. Nam nie starczyłoby już czasu, dlatego kolejny wyjazd planujemy rozpocząć od Kapadocji a później zobaczyć wschód słońca na Nemrut.
Chwila na zdjęcie, np. z wielbłądem (opłata!) i ruszyliśmy dalej. Żal zwierząt, są tak samo osowiałe jak w zoo.
Kolejnym punktem było podziemne miasto Kaymakli. Chłodno i ciemno - to moje pierwsze wrażenie. Później trochę się rozjaśniło dzięki latarkom (przydała nam się własna), ale strasznie zmarzłam. Wrażenie wywierają ogromne tunele wentylacyjne, tam dopiero ciągnie!Miasto ma kilka pięter, oczywiście pod ziemią, a każde pełniło inne funkcje.
Na samej górze znajdowały się toalety (co jest zrozumiałe, te zapachy) do dzisiaj zostały wykute w skale dziury. Jedno z pięter stanowiło spiżarnię, inne kuchnię. Były też pomieszczenia do produkcji wina ! Miasto jest ogromne, mieszkało tutaj ok. 2 tysięcy ludzi. Nam udało się zobaczyć tylko niewielką część całości udostępnioną dla turystów. Pozostało niesamowite wrażenie dla pomysłowości ludzi, którzy stworzyli to i inne tego typu miasta. Mieli szereg sposobów na utrzymanie tajemnicy o istnieniu swojej kryjówki, a dzięki połączeniom między miastami mogli w razie ataku wroga ratować się ucieczką.
Obecność przewodnika w takim miejscu jest nieodzowna. Sprawdziliśmy to gubiąc się na początku i chodząc po podobnych do siebie pomieszczeniach.
Z podziemnego miasta pojechaliśmy do wąwozu Ihlara. Tam zwiedziliśmy wspaniały kościół w tufie, której ściany pokryte były kolorowymi mozaikami. Trochę zniszczone przetrwały jednak próbę czasu. Sam wąwóz, soczyście zielony, stanowi oazę w tej skalistej okolicy. Spacer wzdłuż rzeki był prawdziwą przyjemnością. Po drodze spotkaliśmy stado osiołków, które jadły mi winogrono z rękiJ . Najmniejszy chciał nawet z nami iść, niestety nie mogłam go wziąć . Wędrując doszliśmy do małej wioski, w której zjedliśmy lunch. Jedzenie jak zwykle pyszne, ale za dużo. Przy okazji obiadu poznaliśmy sąsiadów z pensjonatu – Węgrów.Pojechaliśmy później obejrzeć miejsce, w którym podobno kręcono pierwsze sceny do Gwiezdnych Wojen. Trudno powiedzieć czy jest to prawdą, w każdym razie szeroko reklamuje się je jako jedną z atrakcji wycieczki.
Przejazdy do kolejnym miejsc zabierały ok. pół do 1 godziny i w sumie pokonaliśmy kawałek drogi żeby zobaczyć Caravanserai – czyli miejsce w których nocowały wędrujące po kraju karawany. Ta, którą oglądaliśmy zachowała się w całości, warto pokonać nawet spory kawałek drogi, żeby ją zobaczyć.Przedostatnią atrakcją, która początkowo wydawała nam się stratą czasu była fabryka porcelany. Mięliśmy okazję zobaczyć, w jaki sposób robi się naczynia i jaką ciężką pracą jest ozdabianie np. talerzy. Te ostatnie tak nas zachwyciły, że kupiliśmy sobie jeden, po potężnym stargowaniu ceny, jako pamiątkę z Kapadocji.
Ostatnim punktem były Fairy Chimneys czyli ogromne grzybki z bajkolandu. Nie mieliśmy za dużo czasu i sił żeby po nich pochodzić, ale postanowiliśmy tam wrócić następnego dnia. Dzieliło nas od domu ok.15 minut jazdy i można tam było spokojnie dojść.
Wieczorem już tylko siedzieliśmy. Czytaliśmy przewodniki i opisy podróży po Turcji. Te przekonały nas, że jest tu jeszcze wiele do zobaczenia. Nasi sąsiedzi z Węgier mieli w planach wycieczkę na Nemrut Dagi. Nam nie starczyłoby już czasu, dlatego kolejny wyjazd planujemy rozpocząć od Kapadocji a później zobaczyć wschód słońca na Nemrut.
Wycieczka: 2x 22$