Największym celem naszego wyjazdu była próba zdobycia Damavandu (5671) - najwyższego szczytu Iranu. Stanowi on doskonałą konkurencję dla "pobliskiego" Araratu. Dostęp do niego jest łatwy, opłaty za wejście to 50$, pobierane jedynie w sezonie, a i możliwe do uniknięcia. Naturalnym więc było, że chcieliśmy się z tą górą zmierzyć.
Niestety, ze względu na kradzież Wiśni portfela, gdzie znajdowały się dokumenty uprawniające go o powrotu do Turcji, skróciliśmy nasz 4-5 dniowy plan zdobywania szczytu do dni trzech (ryzykując aklimatyzacyjną gehennę), planując dnia czwartego zawitać w polskiej ambasadzie. Jak się później okazało, całkowicie niepotrzebnie.
Pierwszego dnia ruszyliśmy z wioski Reyneh (gdzie część rzeczy zostawiliśmy u Ahmeda, u kórego nocowaliśmy - nie polecałbym go, ale jedyną alternatywą chyba jest cwaniaczek Massoud i z dwojga złego lepszy Ahmed) na noclego do meczetu znajdującego się na wysokości 3200. Po drodze trafiła nam się drobna burza, ale nie przeszkadzało nam to zbytnio, bo meczet okazał się solidny, suchy i nie przeciekał. Swoja drogą, jak ktoś ma dobry samochód (jak spotkana para Holendrów), albo dużo kasy na wynajęcie landziwera, to do samego meczetu może sobie podjechać i oszczędzić nogi.
W nocy wszyscy kiepsko spaliśmy, ja przespałem może dwie godziny, reszta chyba podobnie, pewnie efekt pojawiającej się wysokości. Szczęśliwie pogoda od rana super, widoki naokoło piękne, aż się chce iść do góry. A jest trochę do podejścia, bo tzw. Third Shelter, nasz następny punkt noclegowy, znajduje się na 4200.
W Third Shelter rzuciliśmy plecaki, podeszliśmy jeszcze kawałek w ramach drobnej aklimatyzacji, powkurzaliśmy się trochę na Duńczyków, którzy poleźli na szczyt i jakoś nie mogli wrócić, więc trzeba byłoby iść ich poszukać zanim będzie całkowicie ciemno. Szczęśliwie, jak już się przygotowaliśmy do wyjścia to chłopaki wrócili. Bardzo dobrze, bo wybitnie brakowało nam z Wiśnią spręża na zgrywanie ratowników. Noc kiepska, zupełnie nic nie przespałem, cały czas tylko jakieś pseudosenne halucynacje o jakichś bazach danych, algorytmach plecakowych i innych bzdurach.
O 3 pobudka, o 4 wyjście w górę. Mnie od początku męczyła choroba wysokościowa, więc po jakichś 300 metrach dałem sobie spokój i zszedłem, póki mogłem spokojnie o własnych siłach. Wiśnia odpadł kolejne 300 metrów dalej, a laski wraz z takim Francuzem, który z nami ruszył (drań był dobrze zaaklimatyzowany, świeżo wrócił z wycieczki po Tybecie, Nepalu i Ladakhu), odpadły jakoś pod samym szczytem, bo widoczność zrobiła się zerowa.
Mimo wszystko, w dobrych humorach (pewnie ze względu na wizję ciepłego prysznica u dziadka Ahmeda), zeszliśmy tego samego dnia na sam dół do Reyneh.