Podróż Muzyczna podróż do Meksyku - Bogowie z Guadalajary...



2009-01-11

Jeśli którykolwiek z setek meksykańskich zespołów może z czystym sumieniem pochwalić się globalną, nie ograniczoną tylko do Latynoameryki, sławą, to bez najmniejszych wątpliwości będzie to Maná. Czwórka z Guadalajary obecna jest na scenie niemal trzydzieści lat. Co prawda staż nie przekłada się na aktywność wydawniczą (na koncie mają więcej koncertówek i składaków pod tytułem "the best of..." niż właściwych albumów), ale fanom najwyraźniej to nie przeszkadza.

 

Zaczęli tak dawno, że nawet ja nie pamiętam. Na początku nazywali się Sombrero Verde, czyli Zielony Kapelusz. Z taką nazwą świat trudno jednak podbić. Pierwszy krążek fimowany nazwą Maná wydali w 1986 roku, ale to też nie był jeszcze ich czas. Bomba wybuchła na początku lat 90. A zaczęło się bardzo słodko, by nie powiedzieć kiczowato, od piosenki Rayando el sol.

 

Później było już tak pięknie i kolorowo, że nawet nie odważę się o tym pisać. Nie żeby mi się nie chciało, ale sama lista nagród jakie przez lata działalności zgarnął zespół, zajęłaby więcej miejsca niż wszystkie powyższe wpisy.

 

Nie mogę się jednak oprzeć i muszę podrzucić wam dwa inspirujące, jakże "kolumberowe" kawałki. Pierwszy, En el muelle de San Blas, traktuje o miejscu, w którym chciałbym spędzić wakacje życia. To znaczy... PRZEZ resztę życia - molo w San Blas na pacyficznym wybrzeżu Meksyku.

 

Oczywiście na samym molo chciałbym spędzić tylko cześć darowanego mi przez niebiosa żywota, ale miasteczko jest jednym z uczestników konkursu na moje przyszłe miejsce zamieszkania. A jednym z powodów, dla których San Blas znalazło się na zaszczytnej liście finalistów, jest właśnie ten numer.

 

Samo miasteczko to przysłowiowa dziura zabita dechami. Ot... rybacki port, kilka ulic, kościół, ruiny kolonialnej fortecy na wzgórzu Cerro de la Contaduría i coś, co zawsze odstraszało przyjezdnych i nie dopuściło do przekształcenia San Blas w kolejny kurort - jejenes: małe, wredne, upierdliwe, nienasycone insekty, czające się w zaroślach niedalekiego estuarium rzeki San Cristóbal, niecierpliwie oczekujące wieczoru - czasu krwawej uczty.

 

Co się tyczy samej piosenki, oparta jest na tzw. "faktach autentycznych":-) Traktuje o kobiecie oczekującej na powrót z morza swojego ukochanego. Czeka zawsze na molo o zachodzie słońca i zawsze w tej samej sukni, żeby mężczyzna władający jej sercem od razu ją rozpoznał. La loca del muelle de San Blas... Wariatka z San Blas...

 

Protoplastkę bohaterki En el muelle de San Blas, muzycy Maná spotkali na ulicy w Puerto Vallarta - słynnym nadpacyficznym kurorcie. Zamiatała ulice i każdego napotkanego przechodnia zaczepiała słowami: "on wróci... już jutro... obiecał mi to". Ubrana w łachmany, które być może kiedyś były suknią, nie zważała na wyzwiska, obelgi i poniżenia. I tak naprawdę nikt nie wie i pewnie nigdy się nie dowie, czy zwariowała z miłości, czy może jej braku.

 

Oryginalna wersja utworu znajduje się na płycie Suenos liquidos z 1997 roku. Przedstawiam ją właśnie ze wzgledu na "krajoznawczy" klip. Muzycznie zdecydowanie wolę o kilka lat nowszą wersję unplugged...

 

Druga propozycja, za którą co prawda nie kryje się żadna dramatyczna legenda, jest równie inspirująca. Eres mi religión... Jesteś moją religią. W warstwie tekstowej telenowela, ale w warstwie "obrazkowej"... Brak słów! Guanajuato, gdzie kręcono video, to kolejne miasteczko, w którym chciałbym dożyć swoich dni. Nie ma tam krwiożerczych jejenes, to po pierwsze, a po drugie... Cóż... Byłem, zobaczyłem i zakochałem się na zabój!

 

Ups! Skłamałem. Miały być dwa kawałki, a muszą (!!!) być jeszcze dwa. Pierwszy, Corazón espinado, na dowód, że wszyscy znają Maná. A Bendita la luz, z gościnnym udziałem Juana Luisa Guerra, bo... bo jest fajny.