California wpadła mi w oko. California nawet przypadła mi do gustu. California – czyli te trzy, cztery ulice na krzyż, które narazie wydziałem. Ale jest dobrze, czułem, co ja mówie, czuję się jak w Europie.
Zostawiłem Jacka i Ewkę. Zostawiłem Wielkanocnie. Dobry miły czas. Dobre przejście z europejskich kilmatów na amerykańskie warunki. Dobra atmosfera, wygodny materac i tylko jakieś ptaszory w nocy mi przeszkadzały zasnąć i walczyć z tzw Jet-leg. Tia, narazie nie mam problemów. Narazie…
Ale wszystko dobre co się dobrze kończy, czyli trzy dni u Biedronów (to ci z wpisów wcześniejszych) dobiegły końca z chwilą, kiedy szacowna moja mama i Grześ przyjechali po mnie. Pani jadąca z nimi, czyli ta co gada jak jechać, coś ich żle skierowała i pobłądziły staruszki. Ale w końcu w niedzielke wielkanocną dojechali popoludniowo, nowym, niebieskim wielkim luksusowym Lexusem… Zatem pożegnaliśmy się, znaczy ja, z Jackiem i Ewką i pojechaliśmy w strone San Franczesko. Póltorej godziny drogi, hotel i mała kolacja, w małej restauracji nieopodal. Miasto widziane narazie z okien auta, nawet nie było tak gorąco, okazało się zaskoczeniem. NIe wyglądało jak typowe amerykańskie, krzykliwe, brudne, napakowane biurowcami miasto. Oczywiście – jest dużo wysokich budynków, ale jakoś nie odstawały one od tych mniejszych, czyli jakoś komponowało się wszystko. I co ważniejsze, nie było dużego kontrastu po między tzw Down town, a budynkami w okolicy, bo samo centrum miasta jest dośc rozległe, i naprawdę warte zobaczenia, poznania. I tramwaje, człapiące się pod góre tu i tam… Golden Gate, Alcatraz, mosty w drodze do Oakland, to w skrócie najważniejsze architektoniczne rzeczy do zobaczenia. To widziałem, jadąc do Miur Woods, czyli taki amerykański Żacholecki las. Zatem w poszukiwaniu Rumcajsa. Nie miałem zbytnio pojęcia, co tam zastane, to była pierwsza propozycje Mamy i Grzesia, na moją drugą część wyprawy, czyli wielkie, gigantyczne drzewa. Sekwoje. Może nie takie ogromniaste jak w Yellowstone park (ponoć tam takie są – nie bylem, ale może damy rade wpaść). Zatem niecala godzinka drogi od SF, na wschód, droga przez Golden Gate i małe jego zwiedzanie po drodze. Zatem przyjechaliśmy do parku, opłata 12 dolców od osoby. Drogo chyba, mam wrażenie, ae raz się żyje.
Las w sam w sobie ciekawy, ciemny, drzewa ogromne, pnie pnęły się ku górze tysiące lat, i to budzi wielki respekt dla natury. Niedziela popoludniu, dużo ludzi, piknikowy czas, i troche turystów takich jak my – wolno sunących po leśnych ścieżkach. Jakoś trudno mi pisać o lesie, oprócz tego, że były drzewa. Dużo drzew. Oczywiście podcast powstał, ale czuje po mału, że chyba nie wszystko powinno być publikowane, choć wciąż mam wielką ochotę dzielić się tym co widze, i słysze. Ale wiem, jacek mi to już mówł, że są granice poznani.
To tyle na dziś myśle…
Zapraszam do posłuchania o tym o czym pisałem…
Day 6