California. Nareszcie, ale żeby nie było za wesoło, małe cofnięcie w czasie… Wszystko dobre co się dobrze kończy, czyli samolot miał 6 godzin spóźnienia, wszystkie w koło odwołali loty, ale mój jakimś nadludzkim wysiłkiem w końcu wystartował. Pilotów z łóżka wyciągneli, samolot był, ale nie było pilotów, bo ci co lecieli z Pensacoli, nie dolecieli jak to mówili "due to bad weather conditions". Zatem 6 godzin spoglądania na zegarki, na monitory, które informowały co chwilkę, który lot znowu odwołany, gdzie można iść się przebookować lub znaleść miejsce w hotelu…
I tak się prawie zaczął dzień drugi, choć lot planowo wystartowało 23.59. Smsy z Jackiem, co mieł mnie odebrać już 5 godzin temu, biedak ślęczał nad monitorem i co chwile przysyłal pytania co i jak. Co gorsza w lotnisko uderzyla burza, i pierwszy raz widziałem piorun z takiego bliska. Normalnie walneło prosto w samolot, ze dwa razy, huk straszny, i wogole zamieszanie. Samolot stał pusty, lotnisko zamknęli na 30 minut, murzyni wciąż tacy ciemni a ja z paczką świeżo nabytych M&M już troche zmęczony, bo to moja 20 godzina podróży, wpatrywałem się w monitory.
Tia, jeśli chcecie posłuchać, zapraszam, link poniżej…
Dzien drugi ::: podcast