Filip – pakuj się, jedziemy w teren – zawolał donośnie Grzesiek.
Ale dopiero wczoraj wczoraj przyjechaliśmy, wieczorem, w nocy w zasadzie – wciąż lekko zaspany odburknąłem mu, popijając druga herbatę.
- Nie marudź – przyjechałeś na wakacje, nie do sanatorium – odparł i rzucił mnie kluczykami od auta – jedzimy hondą, prowadzisz – dodał.
Moja mama była w Mexyku w roku 1984 – kiedy odwiedzala znajomych. Zaproponowali jej jednodniową wyprawę, ot tak, przekroczyć granice, zjeść coś, nie zatruć się, kupić prezaje i wrócić… I nie pamiętam gdzie była, ale pamiętam fotki z wielkim sombrero, na osiołku usadzoną damese… No i wąsaci, uśmiechnięci na fotkach mexykanie. Tia. To był rok 1984. W Polsce komuna, nie działo nam się źle, mama jako rzemieślnik, nieźle przędła, popyt był, podaż też, no i kasa była, z którą nie było co robić, bo niczego nie było…
Ale to nie ważne. Pamiętam za to jak dziś to zdjęcie – osiałka pomalowanego niczym zebra, w paski, białe bądź czarne, któż to wie, i mamę, i to sombrero. To był wielki świat. Mexyk. Tia…
Droga do Tijuany przebiegła nadzwyczaj szybko i w miare prosto. Prawie żadnych zakrętów, choć wczorajsze wspomninia wciąż były gorrrące. Magiczny diamont lane (czyli pas ruchu wydzielony, dla tych którzy nie jadą sami) umożliwił nam dość szybką jazde. PO drodze, miałem okazje zobaczeć różnorodność amerykańskich dróg, czyli i będzie i podcast, jak i notka o tym, jak wygląda przeciętna amerykańska ulica, i w jakie auta jest ubarwiona…
2,5 godziny minęło w miare szybko, Honda – bo nią pojechaliśmy, by nie rzucać się za mocno mexykańskim autochtonom (limuzyna została w domu) nie była szczytem techniki, ot 10 letnie auto – ale nie można marudzić.
Brak prawie jakiejkolwiek kontroli na granicy, wąsaty pan w ładnym kapeluszu leniwie machał ręką – tak, w tą stronę to mało ważne, zürick będzie pewnie fajniej – pomyślałęm.
I tak rzeczywiście było – ale o tym później. Zatem Tijuana. Ogromna mexykańska flaga, którą widziałęm w jakimś filmie z Vinem Diesem, całkiem ostatnio – zresztą miło widzieć w filmach miejca, w których się było – flaga ogromna, na ogromnym maszcie dumnie i powolnie poddawała się wiatrowi ukazując swoej trzy kolorowe oblicze.
Meksyk – istny meksyk. Tak mówią jak nie wiadomo o co chodzi, jak burdel jest straszny i charmider, i mmisz masz nie do ogarniecia. I tak bylo – wrazz przekroczeniem granicy, znaleźliśmy sie w centrum Tijuany – miliard taksówek, autobusów, ludzie na motorkach, ludzie poprostu chodzący między autami, próbujący sprzedać cokolwiek, lub poprostu dozbierać do “emerytury”.
Tak szybko i nagle znaleźliśmy się w Tijuanie, tak szybko z nij wyjechaliśmy. Nie podobało ani mi się, ani Marlenie ani Grześkowi. Z tą różnicą, że oni już tu byli, a ja nie. Ale jednak ani nie czulem się bezpiecznie, ani na tyle swobodnie, by wyciągnąc aparat i po pstrykać kilka fotek.
Czekając w kolejce, by wjechać do kraju miodem i mlekiem płynącym, kraju, który jest policjantem świata, który rości sobie prawo do jednej i tylko jedej wykladni porządku świata – znaleźliśmy się w samym coentru jarmarku pod stadionem Dziesięciolecia. Znaczy się wirtualnie. Natłok osób chcących nam coś sprzedać mógł być wprost proporcjonalny do ilości chinczyków na świecie. Każdy prawie widział w nas potencjalnego kupca zainteresowanego: Matką boską, koralikami, pizzą, puszkami z napojami, matką boską na wielkim krzyżu wraz z Jezusem, samym Jezusem, na krzyźu, samym krzyżem, ręcznikami z delfinem UM, rogami jelenia, kanapkami…i tak wymieniać mógł bym jeszcze z parę minut. Ogólnie dewocjonalia to 56,8% asortumentu. 13,3% to kosmetyka i artykuły upiekszające dłonie oraz szyje. 6,4% to artykuły do konsumpcji, a reszta to tzw mydło i powidło.
Czekaliśmy ponad godzine na wjazd do USA, Odcinek koło 200 metrów upsztrzony był straganami i chyba jak już wspomniałem wszystkimi możliwymi artykułami wyprodukowanymi bądź przez małe chińskie, bądź mexykańskie rączki.
Wpis dziś chaotyczny, ale taka była i ta południowa podróż, wypad. Szybki, ciekawy acz z punktu widzenia pewniego, wariacki i lekko niepotrzebny…
Wracając, wpadliśmy do sennego wieczornego San Diego, na wczesną kolacje, i to byla dobra decyzja, bo bardzo dobra polędwica po mexykańsku stala się jedynie nie zapomnianym wspomnieniem z tej wycieczki. Poniżej kilka fotek, z telefonu, bo jak wspomniałem, bałem sie troche wyciągać moje obiektywy... Zatem przepraszam za ich nędznośc...
Do posłuchania, ale nie koniecznie…. DAY 10