San Francisco – wiem, że muszę tam jeszcze wrócić… bo było za szybko. Za mło czasu dla siebie, na zwiedzanie, na pozanie, na poprostu połażenie po mieście i pojeżdzenie tramwajami. Tia – to plany, przyszłość, a rzeczywstość miała na imię Pacific Coast Highway i miała trwać prawie 8 godzin. Fajnie- pomyślałem, ale nie zdawałem sobie sprawy, że juz po 2 godzinach będę miał dość.Zatem śniadanie, gdzieś w zaprzyjaźnionej z hotelem knajpce na rogu. Mocna herbata, wątpliwej świeżości pieczywko ale szyneczka i serek były ok. I jajecznica – niestety z proszku – a taką miałęm ochotę. Cóż – w drodze coś zjemy – pomyślałem.
Dzień był piękny, zakupione jeszcze na szybko kartki, moja ulubiona HERSHEY’S czekolada, której w europie nie uświadczysz, 2 literki jakieś kolorowej wody, ups, pół galona – i w droge. Ustawiłem panią w GPSie na kierunek LA, ja wpomniałem wcześniej, planowy dojzd do domu, 8.30 pm… No to ładnie – pomyślałem – 8 godzin w aucie. Ale to okazalło się tylko przygrywką do tego co miało się stać.
Limuzyna Grześka cichutko mknęła po równych, betonowych californijskich drogach, po prawej ocean, po lewej majestatycznie zaczynał pojawiać się góry. Prawie jak w chorwacj – pomyślałem – też droga nadmorska, nad przepaścią, nad wyraz piękna.
Zatem dziejszy dzien w aucie wydawał mi się jeszcze dłuższy niz Bracia Karamazow, ale dam radę, nie będe marudził. Minęła godzina, druga, i już na początku trzeciej miałem dość. Droga rzeczywiście piękna, ale zakręt, prawo lewo, prawo lewo, lewo prawo, hamowanie, zakręt, gaz, hamowanie, lewo prawo – tak przez jeszcze następne 4 godziny. Tragedia. Wielka limuzyna Grześka, choć wygodna, cicha i uzbrojona we wszelakie nowinki techniczne, to nie do końca miałęm wrażenie radzila sobie z tą drogą. Nie to że coś źle z autem, ale Grzesiek troche był nie za miękki dla niej. Gaz, hamulec, gaz hamulec, zakręt – i choć te ostatnie nie były jakiś ostre, ale w tym problem, że po mimo ich rozłożystości, prędkośc ich pokonywania powodowala w głowie dziwne reakcje. Ile było tych zakrętów? – z mialiard? pewnie więcej. Zatem postój w mexykańskiej knajpie na uszczupleine portfela i zapełnienie brzuchów. I tankowanie – niestety stacji jak na lekarstow, a “gas” droższy o ponad połowe z racji wyjątkowej lokacji – owej stacji. Naprawdę, przez 70-90 mil nie było stacji, a Grzechu, zaraz po przekroczniu strzałki poziomu paliwa mniejwięcej granicy 50/50 już rozglądał się za Exxon’em bądź Shell’em.
Zatem rada, chcecie jechac PCH z SF do LA- zatankujcie do pełna. I bierzcie Aviomarin. I bierzcie kanapki. I Aparat. I polecam mieć ciężki katar, nic nie czuć – tak – dojeżdzając już prawie do LA, po prawej stronie, przy oceanie jest słynna plaża uchatek kalifornijskich. Dojechaliśmy tam już prawie o zmroku, ale cośik bylo widać. Widać i ponoć czuć. Grzesiek mówił, że takiego fetoru nie czul nigdzie wcześniej. Marlena – znana ze swego fancuskiego nosa, wogóle nie wyszła z auta – znaczy wyszla na chwile, po czym skręcona “zapachem” wróciła do fiołkowego zapchu skór w aucie.
Zatem foki, uchatki. Ponoć jest ich tam kilka/kilkanaście tysięcy. To atrakcja. To ponoć super widok. Nas on ominął, z powodu nadciągającego deszczu, chmur i ciemności. Szkoda, ale to kolejny już raz, kiedy nie zdążyłem czegoś zobaczeć, a to dopiero początek podróży… Ale… nie marudze, cieszę się, że tu jestem… widze, poznaje, doznaje.
Zatem zapach, a raczej fetor rybno-toaletowo-zgniliznowy jak określił Grześ prawie mi umknął, bo mój katar prawie go blokował – ale jakimś cudem, małe opary dało się poczuć, choć pewnie całości doznań nie byłem wstanie doznać. A szkoda, nigdy nie wąchałęm foki ;-(
Ech, zbliżała się 9 godzina, czyli od 60 minut mieliśmy być już w domu, jak obiecała nam miła pani wydająca głos z panelu centralnego zaraz nad sterowaniem do klimatyzacji, ale cóż – przed nami jeszcze seteczka mil.
Tia. Dojechaliśmy w końcu. LA. Wreszcie. Kolejnego dnia pospałem troszkę wreszcie dłużej, śniadanie, dobra herbata, w telewizorze TV Polonia, i problemy pana Donalda… Nie, no more! Uciekłem od tego 5 lat temu, a tu znowu te osły…
Zatem 3 dni wolnego, 3 dni w Los Angeles. Wolnego – co ja mówie – ot będzie mniej na szybko, czyli czs na plaże – Venice beach, potem wpadniemy do Hollywood, zobaczymy jak mieszka Jacko Wacko Jackson, zobaczymy co słychać w BH 90210, i może też spotkamy jaką wielką gwiazdę… tia… Narazie, drodzy czytelnicy, ide na basen, odespać i nabrać kolorów…
Jak ktoś by chciał posłuchać jak się robi najlepszy sos potrawkowy na świecie, zapraszam… DAY 9