Dziś dzień rekonesansu i, jeśli warunki pozwolą, ataku na Thorong Peak (6032/6207). Pobudka o 5.30, o 6.10 ruszyliśmy z Base Camp do High Camp, tam przepak i koło 8 ruszaliśmy w kierunku przełęczy wyposażeni w podręczne zestawy zdobywaczy szczytów. Na przełęcz Thorong La dotarliśmy w półtorej godziny, w doskonałej formie, więc sytuacja psycho-fizyczna rokowała nieźle. Chmury znad Thorong Peak przewiewało i chwilami było widać cały szczyt, po drodze też były niezłe widoki, więc padła decyzja, żeby napierać.
Szybkie przygotowanie w budce z herbatą na przełęczy Thorong La (podobno najdroższa herbata w Nepalu - 4zł za kubek bodajże) - drugie śniadanie, założenie stuptutów oraz raczków (które śmiało mogą konkurować o tytuł najgłupszego pomysłu wyjazdu) i ruszamy w górę. Wpierw przez małe garbki, na których miejscami wystawały spod śniegu kamienie a miejscami było śniegu po pas. Ale humory dopisywały, entuzjazm był i torowałem drogę z uśmiechem na ustach.
Dalej zaczęło się faktycznie podejście - wybijanie stopni w stoku o około 60-stopniowym nachyleniu. Miejscami było to problematyczne, gdy pod cieniutką warstwą sypkiego śniegu trafiałem na oblodzone skalne płyty i, nie mając o co oprzeć nogi, zjeżdżałem metr lub dwa. Jednak metodą prób i błędów, przy akompaniamencie mruczanych pod nosem przekleństw, czasami po naprawdę minimalnych stopniach i z wyobraźnią podsuwającą różne możliwe wypadki szliśmy dalej. Michał zaraz za mną na tyle blisko, że bałem się, że przy jakiś mocniejszym zjeździe go podetnę, Wiśnia coraz bardziej z tyłu, często przystawał dla złapania oddechu.
Po przejściu najostrzejszego odcinka znaleźliśmy jakieś relatywnie płaskie miejsce, usiedliśmy na plecakach i czekaliśmy na Wiśnię. W pewnym momencie wyłoniła się zza krawędzi jego wymęczona twarz, po czym zaraz padła w śnieg. Niepokojące było to, że był jedynie jakieś 5-6 metrów pod nami i jeśli nie mógł podejść tego kawałka, żeby usiąść z nami, w o wiele wygodniejszym miejscu, to musiało być z nim naprawdę kiepsko. Zszedłem do niego, słabym głosem jedynie wysapał, że chciał herbaty, skoczyłem więc do Michała po termos i nalałem mu. Wiśnia popił herbaty, zjadł snickersa i niby wyglądał lepiej, ale ręce mu ciągle drżały i nie sprawiał wrażenia, że byłby w stanie sam spokojnie zejść na dół. W jego przypadku dalsza droga na górę była już całkowicie wykluczona. Szybka decyzja i sprowadzam go na dół. Jeszcze tylko krótka rozmowa z Michałem, wybicie mu z głowy postawy "albo wszyscy wchodzimy, albo wszyscy schodzimy", podział wody, uścisk ręki, życzenia powodzenia i tak rozstaliśmy sę na 5800, jakieś 200m pod domniemaym szczytem. Żal, że tak blisko.
Włożyłem swój plecak do Wiśniowego, zarzuciłem ten dugi na plecy i schodzimy. Było kilka paromerowych zjazdów w oblodzonych miejscach i ciężkie przedzieranie się przez rząd śnieżnych garbów, ale generalnie spoko. W teahousie na przełęczy chwilę poobserwowaliśmy jak Michał brnie dalej do góry, ale nie dało się tam długo wytrzymać ze względu na silny wiatr, więc zeszliśmy do High Campu. Po drodze chyba rozszyfrowaliśmy zagadkę różnych kot wysokościowych Thorong Peaku - obie (6032 i 6207) są prawidłowe, po prostu odnoszą się do dwóch różnych wierzchołków.
W High Campie spotkaliśmy kilku Polaków, zjedliśmy coś, miło sobie pogadaliśmy i w momencie gdy już chcieliśmy wyruszać na poszukiwania to jakoś przed 18 wrócił Michał. Okazało się, że koło 15 stanął na szczycie (tym 6207) i tym samym sprawił, że nasza wyprawa zakończyła się sukcesem, szkoda tylko, że bez mojego osobistego wejścia. Ale, jakby pewnie napisał nasz ulubiony pisarz literatury górskiej - notorious A.L., zwyciężył rozsądek i przyjaźń, a nie ambicja i brawura. Ja jedynie napiszę, że zrobiliśmy to co było trzeba.
Niestety, potwierdziła się też maksyma, że najwięcej wypadków zdarza się na zejściu, gdyż Michał poślizgnął się na lodzie, i zjechał jakieś 200-300 metrów po stoku. Szczęśliwie ta potencjalnie śmiertelna sytuacja (wystarczyło, że zniosłoby go na lewo...) nie zakończyła się tragicznie. Ba, praktycznie bez obrażeń.