Rano ostre momosy na śniadanie i o 9.30 ruszyliśmy w drogę. Najpierw 'seasonal trail' do Yak Kharki. Po jakiejś godzinie natrafiliśmy na kompletnie wymarłą, pustą (jeśli nie liczyć kozich "śladów") wioskę. Pootwierane i wymiecione ze wszystkiego domy sprawiały wrażenie niezamieszkanych, choć na polach nieopodal pracowali jacyś ludzie.
Ścieżka wiodła dalej brzegiem Marsyandi, aż do małego drewnianego mostku, który wyprowadził nas na szlak Manang - Yak Kharka. Yak Kharka (co oznacza po prostu "pastwisko jaków" i przez to jest dość popularną nazwą) okazała się skupiskiem hoteli raczej niż wioską. Zjedliśmy tam jakieś wyroby piekarniano-cukiernicze i pokonwersowaliśmy znowu ze spotkanymi wczorajszego wieczoru "Austriakami" o zmianach w Polsce i Europie Wschodniej w ostatnich latach, polityce, sile waluty, wprowadzeniu euro i innych, podobnie lekkich, tematach. W końcu wyruszyliśmy do Letdaru i to był błąd.
Letdar to po prostu trzy hoteliki najwyraźniej ścigające się kto zaoferuje niższy standard. Oczywiście w żadnym nie ma prysznica ani ciepłej wody, w jednym zaoferowali nam pokój gorszy niż by mieszkać w piwnicy w moim bloku, a w drugim kręcąc głową zaoferowali nam Dhal Baat "już" za dwie godziny. Trzeci natomiast prezentował się na tym tle odpychająco. Trzeba chyba było zostać w Yak Kharka.
Z pozytywów, to mogliśmy sobie z bliska obejrzeć w końcu osławione jaki. Potrafią być one podstawą egzystencji pasterzy w wyższych partiach gór. Ze skór tworzą oni sobie ubrania i namioty, z sierści plotą sznury, mięso, mleko i tworzone z niego masło spożywają, a jacze łajno płonie w ich ogniskach. No, jeszcze ładunki noszą i są doskonale przystosowane do życia na wysokościach powyżej 4000. W sumie, to tylko do życia na wysokościach, bo po sprowadzeniu niżej szybko chorują, przegrzewają się w swoich futrach i giną.
Wstaliśmy jakoś przed 9 i od razu szok kulinarny. Niektórych pozycji z menu "się nie robi" na śniadanie. Ech, standardy lecą w dół wraz z wysokością i ilością turystów. Trudno być Białym Sahibem o krok od przełęczy. W czasie naszego śniadania za oknem przewalały się tłumy turystów. Ciekawe jak będzie z miejscami w hotelikach w Thorong Phedi. No i z prysznicem. Choć, szczerze pisząc, wizja czystości mojej osoby mentalnie wiąże się z przebyciem przełęczy. Wcześniej niezbyt na to liczę, a "po drugiej stronie" raczej nie usłyszymy już sformułowania "bucket shower".