Poprzedniego wieczoru zagadał nas jeden młody tragarz. Niedługo kończy 20 lat, normalnie pracuje jako przewodnik, teraz wyjątkowo się najął do noszenia (bycie przewodnikiem to większa estyma, niektórzy się obruszają jeśli ich z tragarzami pomylić). Jako przewodnik pracuje od 3 lat, a jako tragarz jeszcze dłużej. W końcu była okazja dowiedzieć się ile nosi taki zwykły porter - okazuje się, że nie tak dużo, ten chłopak nigdy nie bierze więcej niż 25kg, ale też rzadko poniżej 20. Mówił, że taka typowa jednostka to 21-22kg. I tyle na temat bajek o legendarnych ciężarach dźwiganych na codzień przez Szerpów ;)
Rano wyszliśmy na śpiochów. Najpierw o 7.20 ktoś zaczął dobijać się do naszych drzwi z pytaniem czy nie zaspaliśmy i czy idziemy na przełęcz. Mówimy mu, że jeszcze nie, że mamy pełno czasu i przewracamy się na drugi bok. Pół godziny później sytuacja się powtarza. Widok Białych Sahibów śpiących do 8 jest tutaj szokujący. I rzeczywiście, jak wstaliśmy to jednymi turystami byli Ci, którzy właśnie doszli tutaj na nocleg (sic!). Fenomen ten jest spowodowany tym, że we wszystkich przewodnikach piszą, że podejście na przełęcz jest długie i żmudne, a dodatkowo od 11 wieją tam huraganowe wiatry. Z naszego doświadczenia wynika, że przy dobrej aklimatyzacji na przełęcz jest rzut beretem (2h z plecakami), a wiatry wieją takie same o 14, jak o 9. Ale i tak praktycznie wszyscy wstają o 4 rano, aby wyruszyć przed 5, przy świetle czołówek.
Ruszyliśmy dopiero o 10.30 ze względu na pewne nieporozumienie w kuchni (zrozumieli, że chcemy śniadanie na 10, mimo że kilkakrotnie powtarzałem, że ma być za 10 minut) i na przełęcz doszliśmy w niecałe 2h. Generalnie osiągnięcie przełęczy nie jest tak wielkim wyzwaniem jakie z niego robią przewodniki, czy napis na szczycie. Jak ktoś się nie czuje na siłach, to w High Camp oferowane są nawet konie i osły, aby wwieźć delikwenta na górę (a dla wyjątkowo leniwych - również zwieźć na drugą stronę). Przewodniki natomiast nie kłamią na temat widoków, które (gdy pogoda dopisze) są przednie.
Co jednak dla nas było najważniejsze, to przełęcz była mityczną bramą z powrotem do cywilizacji. Odgraniczała ostatni tydzień zimnych nocy i braku prysznica od świata ciepła, gorących kąpieli, taniego żarcia i dostępnego mięsa. Zostało nam jedynie zejść na dół, żeby cieszyć się tym lepszym światem. Z tym jednakże wiązały się groźby Wiśni z ostatnich dni, który od 3 dni za każde nasze przewinienie zapowiadał nam z Michałem regularnie wpierdol po przekroczeniu przełęczy. I rzeczywiście, Michał schodził z podbitym okiem, a jak z zakrwawionym nosem. Swoją drogą, tamowanie krwotoku rozrzedzonej przez wysokość krwi jest znacznie trudniejsze niż normalnie.
Ale w kocu doszliśmy do Muktinath i wszelkie swary zostały z tyłu. Zbyt późno niestety by dostać miejsce w luksusowym hotelu Bob Marley (przeszklone drzwi, stół bilardowy, kafelki w łazience i inne nikomu niepotrzebne, ale cieszące, luksusy) i wylądowaliśmy w Mona Lisa Hotel. Kulinarnie zaszaleliśmy i wzięliśmy stek z jaka - podawany na gorącej patelni (w jakiejś drewnianej obudowie, żeby się nie oparzyć) z pieczonymi ziemniakami i warzywami oraz wrzącym jeszcze sosem. Mięso może samo w sobie nie było jakieś wybitne, ale na taką potrawę czekaliśmy bardzo długo. W dodatku spożywaliśmy go przy stole, pod który włożone były rozżarzone węgle i wysarczylo włożyć nogi pod "obrus", aby poczuć błogie ciepło. A w głośnikach Bob Marley. Ach, znowu można się czuć prawdziwie Białym Sahibem.