Koło 11.30 ruszyliśmy do Kagbeni. Krajobraz się zrobił zupełnie inny niż w Manangu, pustynny. Droga była szeroka, samochodowa i potwornie nudna. Na początku trawersująca wzdłuż zbocza, a potem stromo w dół do Kagbeni. W Kagbeni od razu poszliśmy do reklamowanej szeroko restauracji i kawiarni internetowej Yac Donald's. Ceny internetu potworne (prawie złotówka za minutę), ale to jedyna możliwość kontaktu z tzw. światem cywilizowanym.
W Kagbeni, poza Yac Donald's, znajduje się pełno małych zaułków, w których można się łatwo zgubić, ale udało nam się w końcu trafić do tzw. bramy do Upper Mustang. Wygląda imponująco, ale nie wystarczająco, żebym był skłonny zapłacić 700 dolarów za pozwolenie spędzenia w tej dolinie 10 dni. Równie imponująco wygląda koryto rzeki Kali Ghandaki, którym ruszyliśmy do Jomsom. Droga strasznie nużąca, praktycznie bez żadnych urozmaiceń, poza silnym wiatrem prosto w twarz i doskonałym widokiem na Nilgiri North (7061).
Jakoś przed ósmą ruszyliśmy na obchód miasteczka, a może raczej małej metropolii, bo samoloty startują tutaj co jakieś 15-30 minut. Po samolotach drugim najpopularniejszym środkiem transportu są motocykle. Nie byle jakie pierdzikółki jak w Maroku, ale takie prawdziwe - w większości marki Escorts. Samochodów jest bardzo mało - widzieliśmy jednego jeepa do przewozu turystów do Kagbeni i dalej do Muktinath i jeden traktor.
Poza środkami transportu jest tu dużo Tibetan Hand Made Souvenir Shop gdzie można znaleźć pełno pamiątkowego badziewia dla turystów. Choć, muszę przyznać, można też znaleźć naprawdę fajne rzeczy - noże kukri używane przez Gurków (a przynajmniej widać, że używane i widać wygrawerowany napis Ghorka Army oraz numer seryjny), różnego rodzaju figurki, pudełeczka i miseczki (często misternie rzeźbione i pięknie zdobione) oraz oczywiście biżuteria - unikatowa, ręczna robota, ciekawe wzory, dość łatwo znaleźć coś ładnego (chyba, że ktoś ma rzeczywisty brak zmysłu estetycznego - jak Wiśnia ;), a przede wszystkim tania.
Przyglądaliśmy się również okolicznym dachom, które są doskonale zagospodarowane - poza sporadycznymi bateriami słonecznymi można na nich zwykle ujrzeć suszone drewno na opał, siano, obrany maniok, a nawet pocięte w plasterki jabłka.
Wracając do sprawy piekarni, aż do dzisiaj myślałem, że wszystkie takie przybytki w Nepalu noszą nazwę German Bakery lub Fresh Bakery. Jednak w czasie drogi udało nam się znaleźć dwa ewenementy na skalę krajową - Himalayan Bakery i Dutch Bakery. Może jednak tkwi w tym narodzie iskra kreatywności.