Już o tym było, ale na zachodnim wybrzeżu jesteśmy, bo wschodnie jest nieprzejezdne. Skorzystamy z tego „objazdu” i postaramy się zobaczyć po drodze wszystko co fajne.
Zaczynamy od kolonii fok pod Westport – jedziemy kilka kilometrów za miasto do zatoki Tauranga. Sama zatoka i jej otoczenie jest bardzo malownicza.
Ale temu, co robią małe foki można się przyglądać długo i kompletnie się nie nudzi.
Nurkują, piszczą, ganiają się i chowają, a stare leżą na skałach – najlepiej w promieniach słońca i patrzą na to znudzone… A my patrzymy ze specjalnej „ambony” na to wszystko – kto patrzy na nas? Nie wiem.
W drodze na parking mijamy słupek z drogowskazami.
Wtedy myślę, że do Wrocławia musi stąd być podobna odległość jak do Rzymu, ale już w domu sprawdzam, że jednak Rzym jest prawie 500 km bardziej oddalony…
Przed Charleston już z daleka widzimy baner zachęcający do zwiedzania kopalni złota. Nie udało nam się zwiedzić kopalni w Waihi – musimy spróbować tutaj! Oczywiście porównania pomiędzy tymi obiektami nie ma żadnego, bo tamta jest odkrywkowa, dość „nowa” i olbrzymia, a tu jest obiekt malutki, z kilkoma chodnikami i uroczo staroświecki. Ale jest w nim moc zaklęta we wciąż widocznych oznakach ludzkiej walki z przyrodą. I zwycięstwa w tej walce przyrody, która z łatwością zabiera na powrót co swoje.
Znów jest niedziela, więc myślimy, że pewnie znowu gdzieś będzie lokalny targ – jest niedaleko Fox River, ale marny w porównaniu do tego z Coroglen sprzed tygodnia.
Zatrzymujemy się w Punakaiki Tavern na wczesny obiad i tam za jednym zamachem dowiaduję się kilku rzeczy o sobie i swoim marnym życiu:
Po pierwsze – nic w życiu nie osiągnąłem jeśli nie zdobywałem dzikiego zachodu (albo chociaż dzikiego południa – patrząc z perspektywy Kiwi);
Po drugie – jeszcze jest dla mnie szansa. Wystarczy, że od tej pory zacznę przestrzegać kilku prostych zasad, które – mając na uwadze moje przyszłe szczęście – wywiesili w formie plakatu właściciele tej knajpki;
Po trzecie – w nagrodę może mnie czekać coś lepszego niż 2 żywe rumaki, bo cała kupa mechanicznych. I wcale nie jest prawdą, iż aby poczuć wiatr we włosach konieczne są włosy!
A skały naleśnikowe wyglądają – no, jak naleśniki – tylko takie dopiero czekające na zawinięcie…
Ścieżka poprowadzona między skałami tylko z pozoru wygląda na krótką. Tu fotka, tam fotka i spędzamy tu prawie 1,5 godziny. Ale warto. Wieje wiatr od Morza Tasmana i każda fala rozbijająca się o skały zostawia po sobie pióropusz wodnej mgły.
Potem spory kawałek jedziemy wybrzeżem, widzimy tą mgłę próbującą wysadzić desant na ląd ale jakoś nikt nie pomyśli o zdjęciu.
A potem pstryk – i wjechaliśmy w góry. Droga wznosi się łagodnie, ale stale. Najpierw jest zielono i z mnóstwem wodospadów, a potem coraz bardziej skaliście – takie świętokrzyskie gołoborza, tylko bardziej nachylone, większe i w ogóle „bardziej”
Jakoś trzeba było poprowadzić tędy drogę i czasem efekt jest taki, że warto przystanąć…
Za moment najwyższy punkt, czyli właśnie Arthur’s Pass. I dobrze, bo właśnie dogoniliśmy wielką ciężarówkę i prędkość nam siadła, a wyprzedzić nie ma jak.
Po drodze mijamy ponad 100 metrowy wodospad Devils Punchbowl – widać go z drogi, ale jest późne popołudnie i decydujemy, że to nam wystarczy.
Za to zatrzymujemy się na kawę i pyszne ciacho z orzechami makadamii. Liczymy, że zobaczymy papugi Kea, które podobno wyspecjalizowały się w porywaniu różnych drobiazgów, ale niestety ich nie widać.
No, w każdym razie do czasu, aż wychodzimy przed lokal – jedna siedzi centralnie nad nami na dachu i próbuje się dobrać do uszczelnienia kalenicy. Potem dostojnie się wypina do nas tyłkiem i odlatuje.
A nam zostaje tablica informacyjna
Chcemy przed wieczorem zdążyć do Christchurch, więc się zbieramy. Po drodze jest jednak coś, czego nie mam na liście „must see”, ale żona z córką zaczynają się głośno zastanawiać czy te skały po prawej, które właśnie mijamy, to nie grały przypadkiem w którejś części Trylogii?
Nie wiemy.
Ale wyglądają fantastycznie i – jakkolwiek to dziwnie zabrzmi – emanuje od nich spokój. Przestaje nam się spieszyć. Tylko chodzimy i oddychamy głęboko.
Do Christchurch dojeżdżamy późno. Córka „wierci mi dziurę” że ma ochotę na Fast Fooda. Łamię się i jedziemy we dwójkę do KFC. I jak się potem okazuje, jest to najdalej od naszego domu oddalony na Ziemi punkt, w którym jesteśmy.