Podróż Nowa Zelandia - nasze tam i z powrotem w 2 tygodnie - Didaskalia...



2016-05-04

1.f Didaskalia (wtyczka, suszarka do włosów, ręczniki, karta do telefonu/internetu, ciuchy,  ubezpieczenie itp.)

W NZ na szczęście prąd ma 230V, ale za to wtyczka (lub gniazdko – zależy jak spojrzeć) „patrzy” na nas skośnymi płaskimi bolcami. Z dostępnej oferty przejściówek trochę przypadkiem wybieram – tu będzie kolejna przerwa na reklamę – model Forever MA-100.

Wybór jest strzałem w dziesiątkę, bo przejściówka ma DWA wyjścia USB, co okazuje się kluczowe, żeby w rodzinie nie było zapisów do kolejki do ładowania (3 telefony, eBook wzięty z myślą o samolocie i aparat foto). Oczywiście to samo można uzyskać podłączając zakupiony na miejscu przedłużacz z rozdzielaczem.

Przydaje się też SAMOCHODOWA ładowarka do telefonów, bo nawigacja cały dzień bez zasilania nie pociągnie.

Suszarka do włosów – nie wzięliśmy! Nie kupiliśmy na miejscu. Nic. Zero stresu.

Tu pora na dwa słowa o pokojach. Noclegi często „wyszły” mi same jako wynik układanki geograficzno-samochodowej. Starałem się rezerwować coś w zasięgu naszego budżetu - 3 osoby mają trudniej niż 2, bo odpada większość hoteli z pokojami „same dwójki”, a na 2x pokój 2osobowy nie było nas stać.

W ten sposób tylko 3 razy spaliśmy w pokoju hotelowym (Auckland – zaraz po przylocie w środku nocy, przed Tongariro – bo tam nie było innej opcji i w Wanace – bo akurat mieli promocję).

Cała reszta to w większości motele, a motel oznacza najczęściej pokój(-e) z w pełni wyposażoną kuchnią (lodówka, kuchenka z piekarnikiem, mikrofala, czajnik + kilka kaw i herbat, komplet garnków i sztućców). Oczywiście prawie wszędzie była suszarka do włosów (w hotelach także), a w 50% lokalizacji motelowych dodatkowo pralka.

Cena za dobę (nie dotyczy Auckland i Queenstown) – 115-135 NZD, ale uczciwie przyznaję, że rezerwowałem kilka dobrych miesięcy naprzód, no i wybierałem takie miejsca, które jak najdłużej pozwalały mi na swobodę zmiany decyzji bez dodatkowych opłat.

Dodatkowy bonus – w większości z tych lokalizacji WiFi było za free – nawet tam, gdzie rzekomo miała być opłata, na miejscu okazywało się, że owszem, trzeba zapłacić, ale dopiero po przekroczeniu np. 0,5 GB (wyjątkiem znowu był Ibis w Auckland – jedyne faktycznie płatne miejsce – 300m dalej na szczęście był McD).

Ręczniki – wzięliśmy, ale przydały się w trasie po spływie łodzią, a nie w motelach, bo tam wszędzie były hotelowe. Czyli jak nie masz miejsca, to nie bierz.

Jak już jesteśmy przy Internecie – nawigację miałem offline, a pocztę sprawdzałem w hotelach rano i wieczorem.

Dla osób chcących być stale online polecam za radą Kuby z „trampkówwpodróży” przedpłaconą kartę Vodafone – za bardzo niewielkie pieniądze można sobie wybrać i skonfigurować taryfę Myflex.

 

Ciuchy…

Tu pora na meteorologiczny dowcip z Londynu – dzwoni córka do Mamy:

- Cześć Mamo. Wiesz? W tym tygodniu padało u nas tylko 2 razy – raz trzy dni, a raz cztery…

Na szczęście w kraju kiwi jest inaczej, ale też potrafi nieźle zmoczyć, więc pytanie nie brzmi: „czy będzie padać”, tylko „ile razy”. Dla odmiany – jak już świeci słońce to opala błyskawicznie (skutki sięgającej aż tutaj dziury ozonowej), więc trzeba mieć coś na głowę, okulary i wskazany jest krem z filtrem.

Pogodę można sprawdzić w wielu serwisach, ale świetny jest rodowicie nowozelandzki metservice

Ubezpieczenie – jak to przy wyjazdach organizowanych samodzielnie – wykupiłem z dodatkową opcją zaginięcia bagażu i sprowadzenia zwłok. Nie planuję co prawda skoku bungee, ale jakby mi z jeszcze jakichś innych powodów siadło serce, to ktoś to jednak musi posprzątać…