Ja osobiście podczas naszego wyjazdu bardzo duże nadzieje wiązałem z wyjazdem nad rzekę Una w Bośni i Hercegowinie. Magda nie podzielała mojego entuzjazmu, ale dała się przekonać i wyruszyliśmy. Na granicy celnik bośniacki wziął do ręki nasze paszporty i był dosyć zaskoczony naszą narodowością, ale jednocześnie bardzo zadowolony, że planujemy zwiedzić jego kraj. Ku naszej ogólnej uciesze dostaliśmy pieczątkę w paszport. Ostatni mój dokument, który stracił ważność nie został ochrzczony żadną pieczęcią. Tak się złożyło, że w ostatnich latach nie zapuszczałem się poza strefę Schengen, dlatego pieczątkę potraktowałem jak medal dla podróżnika…
Tuż po przekroczeniu granicy zorientowaliśmy się, że Bośnia i Hercegowina to zupełnie inna kultura niż Chorwacja. Jest tutaj po prostu więcej życia. W każdej wiosce mnóstwo kramików praktycznie ze wszystkim, które otwarte są do późnej nocy. Bliżej tutaj jest do Turcji niż do Europy, ale ma to ogromny swój urok. Zatrzymaliśmy się w Bihaću, głównie żeby wymienić pieniądze na narodową walutę – markę wymienialną (konvertibilna marka). Miasto leży nad Uną, która w tym miejscu jest szeroka i niesamowicie błękitna. Po szybkich lodach nad brzegiem rzeki pospacerowaliśmy głównym deptakiem miasta. Było na nim niesamowicie tłoczno i gwarno. Pomimo wczesnej pory trudno było o wolny stolik w licznych kafejkach. Mieszkańcy popijali kawę, żywiołowo przy tym rozmawiając. Atmosfera była dużo weselsza niż w chorwackich miastach, co również nam się udzieliło. Na ulicy można było minąć kobietę w burce, chociaż częstszym widokiem były dziewczyny w obcisłych leginsach. Obejrzeliśmy meczet - Fethija džamija – niestety tylko z zewnątrz. Jest to jeden z nielicznych meczetów w Europie zbudowany w gotyckim stylu. Trafiliśmy do punktu informacyjnego Parku Narodowego Rzeki Una. Zostaliśmy wyposażeni w broszurki i mapę. Pracownik opowiedział nam o największych atrakcjach parku i jak do nich dotrzeć. Polecał 2 drogi – pierwszą przez góry, bardziej wymagającą dla samochodu , na której przy odrobinie szczęścia można spotkać niedźwiedzie, wilki i żbiki. Wybraliśmy drugą – dłuższą, wzdłuż rzeki ;) Naszym celem był wodospad Štrabački Buk. Zanim do niego dotarliśmy zainteresowała nas brązowa tablica i drogowskaz na ruiny zamku Stari grad Orašac. Wdrapaliśmy się na górę, do wioski, gdzie skończyła się droga i oprócz kilku obejść nic nie było widać. Wyszedłem zasięgnąć języka u mieszkańców. Mężczyzna chętnie nas poprowadził przez podwórka, otwierając liczne furtki. Minęliśmy meczet i znaleźliśmy się na wąskim grzbiecie, na którego końcu znajdowały się kamienne ruiny. Zamek może nie był imponujący, za to widok na dolinę należał do tych z pierwszej ligi.
Nacieszyliśmy oczy i ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła wzdłuż Uny, była szutrowa, ale równa i bez dziur. Mijaliśmy skromne wioski, robiąc drobne zakupy na malutkich straganach – głównie własnoręcznie wyrabiane dżemy i miody (te raczej wyrabiane przez pszczoły ;). Dotarliśmy do wodospadu, którego okolica była dobrze zagospodarowana – liczne wiaty i knajpka z obowiązkowym grillem. Największą radość sprawiła nam liczba samochodów na parkingu – 4. Zeszliśmy nad rzekę, którą z daleka było słychać. To Štrabački Buk dawał o sobie znać – wodospad o wysokości 26 metrów i ogromnej ilości spadającej wody. Nad wodospadem unosiła się chłodna mgiełka, a w jego pobliżu ciężko było rozmawiać, przez huk wody. Na pożegnanie kupiliśmy drobne pamiątki i przewodnik po Bośni i Hercegowinie.
Podjechaliśmy jeszcze kilka kilometrów w górę rzeki do Kulen Vakuf. Jest to kilka domów nad Uną, meczet, z którego właśnie muezin nawoływał do modlitwy i górujący nad tym wszystkim zamek Ostrovica. W okolicy kręcili się wędkarze muchowi, dla których Una to musi być raj. Na dłuższe zwiedzanie nie było już czasu.