Podróż Algieria - podróż w konwoju.... - przybywamy



2017-01-01

Czas płynie nieubłaganie i dobrze  byłoby zacząć pisać relację z podróży po Algierii, ale tyle sie działo, że nie wiem od czego zacząć.

Piotr pierwszego dnia podróży powiedział, że to będzie jego najtrudniejsza podróż w dotychczasowej karierze i wkrótce mieliśmy okazje się o tym przekonać. Nie wiem co on miał na myśli, ale ja również w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałabym, że ten wyjazd będzie tak wyglądał.

Ale sięgnijmy pamięcią wstecz…

Na wyjazd zapisałam się krótko po nowym roku. Przez długi czas nie było wiadomo czy dojdzie on do skutku i czy dostaniemy wizy. Skoncentrowałam się na zbieraniu pieniędzy i czytaniu w necie o Algierii, bo z przewodnikami to raczej kiepsko.

Wyjazd zaczął nabierać kolorów dopiero we wrześniu, gdy dostaliśmy zaproszenia z jakiegoś biura podróży i organizator, czyli Piotr, złożył wnioski wizowe do  ambasady Algierskiej.

7.10.16 – piękny dzień, bo dostałam maila, że dostaniemy wizy.  Wielka radość, no i można pomału zacząć przygotowania do wyjazdu, czyli: zakup euro, drobne zakupy na wyjazd, dokupienie jakichś ciuchów, bo przecież nie  mam się w co ubrać, dokupienie akumulatorka do aparatu, ciepły śpiwór itp….

 Wyjazd zaplanowany był na 2 listopada, start z Wrocławia, po południu. W wyprawie wzięło udział  osiem osób: Piotr, Małgosia, Renata, ja, trzech „gości”, których imion jeszcze nie znałam i „ósmy”- damski bokser, więc i tak już za dużo o nim napisałam. Trzema "gośćmi" okazali się Kubuś, Janusz i Mietek, przesympatyczna, wesoła trójka. Wrocław żegnał nas deszczem i ten deszcz tak sobie padał przez pół Europy, ale w końcu w Hiszpanii dał nam spokój.

W piątek, 4.11. rano, dojechaliśmy do Walencji. Zjedliśmy  w porcie śniadanie i rozejrzeliśmy  się, gdzie by tu można kupić bilety na prom. Po wizycie w kilku informacjach okazało się, że jednak pojedziemy do Alicante, gdzie bilety były jeszcze dostępne i w dodatku tańsze o jakieś 600 euro.

W Alicante czekaliśmy 3 godziny na otwarcie kas biletowych, więc mieliśmy trochę czasu na obserwację naszych przyszłych współtowarzyszy podróży. Setki osób wracających do domu (chyba) z wielkimi bagażami, samochody też załadowane do granic możliwości wszelkiej maści dobytkiem. Nawet nie robiłam zdjęć, nie potrafiłam, smutno mi się nawet zrobiło, gdy pomyślałam sobie o ich ciężkim życiu, gdy ja tu sobie jadę na jakieś „wakacje życia”.

Prom miał wypłynąć o godz. 19:00 a w  rzeczywistości wypłynęliśmy ok. 21:00. Wiele formalności ciągnęło się w nieskończoność.

W ten sposób wkroczyliśmy w nową jednostkę czasową „jak Bóg da” lub „jak Allach da”, w zależności od tego, pod jakim niebem się akurat znajdowaliśmy. Ta czasoprzestrzeń obowiązywała nas w całej Algieri, nasze zegarki były nam potrzebne tylko do nastawienia budzenia wczesnym rankiem.

Do Oranu przypłynęliśmy następnego dnia przed południem, oczywiście też ze stosownym spóźnieniem. Było ciepło, 28 st., ale pochmurnie.

Jeszcze na promie zjedliśmy śniadanie, zeszliśmy pod pokład do samochodu, wyjechaliśmy z promu i czekaliśmy na odprawę, która, dla nas,  zakończyła się ok. 14:00. Wszystkie pozostałe samochody po rutynowej kontroli odjeżdżały, tylko nas panowie wopiści  wzięli sobie na celownik.

Problemem był fakt, że nie mieliśmy rezerwacji pierwszego noclegu. Mówiliśmy, zgodnie z prawdą, że jedziemy do Algieru, Gosia miała adres jakiegoś hotelu, ale bez rezerwacji i numeru telefonu i  to im nie dawało spokoju. Pytali nas nawet, czy nie jedziemy z jakąś misją religijną. Kilkakrotne przeglądali nasze  paszporty, wizy, dokumenty samochodu, kserowali to wszystko i dziesiątki pytań „po co” jedziemy do Algierii, czy aby nie na pustynię i do Djanet ( bo to wymagało dodatkowej zgody odpowiednich urzędników). Oczywiście zaprzeczaliśmy, że  jedziemy na Saharę, ale zastanawialiśmy się jak oni na to wpadli?  Po kilkukrotnych pytaniach, czy się nie boimy, że zbłądzimy, chcieli nam również dać eskortę żandarmerii. Fakt posiadania przez nas mapy i GPS nie był dla nich dostatecznie wiarygodny.

 I tutaj doskonałym mediatorem okazał się Mietek, który znając mentalnść algierczyków,  uspokajał nas i mówił, że wszystko będzie dobrze, że trzeba być cierpliwym, bo czas jest dobrym doradcą i oni nas w końcu puszczą. Około godz. 14:00 „Allach dał” i pozwolili nam pojechać.

W Oranie na najbliższej stacji benzynowej zatankowaliśmy auto do pełna.

Cena za 1 litr oleju napędowego to około  0,50 groszy.

Na tej stacji zapytaliśmy też o wymianę euro na algierskie dinary (DA). U jakiegoś taksówkarza wymieniliśmy euro po kursie 175 DA za 1 euro. Kurs był bardzo dobry, w banku płacono 120 DA.

 Humory nam się poprawiły, mogliśmy w końcu obrać kierunek na stolicę.

 Więcej o samym kraju można poczytać tutaj: Algieria

Chociaż znalazłam w necie i taki opis:  Algieria – afrykański kraj, biedny, pusty i brudny jak wszystkie w okolicy. Leży na północy, ma dostęp do morza, ale i tak nie ma w nim wody, bo wszędzie jest piasek. Jest w nim dużo Arabów i kamieni.