Do St. David's wróciliśmy akurat na najlepszy spektakl w miasteczku - zachód słońca nad Katedrą. Cholera... 90% "wyjazdowych" zachodów słońca zaliczyłem gdzieś na Południu, gdzie całe widowisko trwa dosłownie kilka minut. A tu? Tak rzadko oglądane na Wyspach słońce, jakby w ramach rekompensaty chowało się za horyzontem całymi godzinami. Jakby nie wiedziało jak się zachować przed dawno niewidzianą publicznością.

Mówcie co chcecie! Że kicz? Że tandeta? Że marny landszafcik? Może... Ale niewielu przyzna, że na nich to nie działa.

Po przedstawieniu, nasyciwszy pierwszy głód wrażeń, zachciało nam się zaspokoić też ten meczący trzewia. I to dopiero wyzwanie! W miasteczku liczącym oficjalnie 1600. mieszkańców, trudno spodziewać się zbyt wielu knajp. Ba! Patrząc z polskiej perspektywy, trudno spodziewać się jakiejkolwiek. Marzyliśmy o "Chińczyku", albo chociaż marnym kebab shop'ie. Skończyliśmy w najmarniejszym i jedynym fish & chips'ie...

Nie mniejszy problem stanowiło znalezienie miejsca na wieczornego browarka. "The Bench" w "centrum" wydał się nam zbyt "ę-ą", ze starszymi parami popijającymi winko. Za to jedyny pub w miasteczku prezentował się przyzwoicie, ale z trudem udałoby się wcisnąć tam szpilkę. Może to dlatego, że mile widziane były tam psy (na smyczy!) i "dobrze zachowujące się dzieci"?

Nie pozostało nam nic innego, jak wrócić do hoteliku, gdzie sporo przed 22., jak "dobrze zachowujące się dzieci" zasnęliśmy przed telewizorem.

Ale... Nie ma tego złego... Rano obudziliśmy się rześcy i, co istotne, bez dolegliwości poalkoholowych. Po prawdziwym, pełnym angielskim śniadaniu (klasyka!), w którym nieporozumieniem były tylko tosty smażone na głębokim tłuszczu, mogliśmy ruszyć zdobywać walijskie klify. A w zasadzie moglibyśmy, gdyby nie padało.

Zamiast maszerować prosto na wybrzeże, najpierw obeszliśmy sklepy ze sprzętem outdoorowym. Dziwnie, bo mimo bank holiday'a wszystkie były otwarte. W końcu kupiłem porządną przeciwdeszczówkę. Za dość przyzwoite pieniądze, muszę przyznać. Butów, w których zakochałbym się od pierwszego wejrzenia, niestety nie znalazłem.

Kolejny przystanek... może jednak w końcu się rozpogodzi? ...to Art & Craft Fair w magistracie - wystawa raczej pseudoartystycznego rzemiosła.

I ostatnia atrakcja St. David's - dosłownie, bo dalej zaczynają się już pola - centrum Oriel y Parc. Mógłbym napisać, że skromnie, biednie i w ogóle lipa, ale przypominam, że mówimy o trochę ponad półtoratysięcznym miasteczku na końcu świata. Wobec powyższego, dość bogaty wybór darmowych informatorów i ulotek, trochę monografii historycznych i krajoznawczych w przystępnych cenach, wszystko razem w komputerach i bardzo życzliwa obsługa, to tylko kilka z plusów centrum. Miniaturowe muzeum do obejścia w trzy i pół minuty, w czasie deszczu też jest jakąś opcją. Do tego kawiarnia, czytelnia, sklepik i ... kryty plac zabaw dla maluchów. W sumie, chciałbym takie "biedne" centra widzieć w dużo większych polskich miasteczkach.

Wśród materiałów na temat wyrobu lokalnego cidera, przewodników po lokalnych pubach i innych, jakże poważnych publikacji znaleźliśmy też trasy kilku pieszych wędrówek po okolicy. Przydatnych o tyle, że zaznaczono na nich niemal każdy kamień. Oczywiście z informacją skąd się tam wziął.

Porzuciwszy ostatecznie nadzieję na poprawę pogody, zdecydowaliśmy się na trasę po klifach Caerfai Bay, St. Non's Bay, aż do ujścia rzeki Alun.

  • Old Cross
  • Katedra St. David's o zachodzie słońca
  • Katedra St. David's o zachodzie słońca
  • St. David's o zachodzie słońca
  • St. David's o zachodzie słońca