Rano jedziemy taksówką do wypożyczalni samochodów. Długa kolejka, mnóstwo papierów i w końcu dostajemy samochód, ale jest jakiś problem z zamkiem w drzwiach, który na szczęście udaje mi się zauważyć zanim wyruszamy w drogę. Dostajemy inny samochód, i po nieudanej próbie nastawienia zamontowanego w samochodzie GPS-u mozemy jechac. Na szczęście Marioli szybko udaje się ustawić GPS w telefonie i przynajmniej wiemy jak wyjechać z miasta. Cieszę się, że miałem chociaż kilka dni na aklimatyzację z tutejszą kulturą samochodową. Jadę defensywnie. 2 razy źle skręcam, ale w końcu udaje nam się wydostać z miasta. Nasz dzisiejszy odcinek wynosi 280 km. Kilkadziesiąt kilometrów za miastem zaczynają się pierwsze kłopoty w postaci zamkniętej drogi z powodu robót drogowych. Najpierw 20 minut, paręnaście kilometrów dalej już 45 minut. W górach przeciążone ciężarówki próbują się wyprzedzać. Tę, która ledwo zipie jadąc 12 km/godz wyprzedza inna jadąc z prędkością 15 km/godz więc trwa to wieki i droga jest skutecznie zablokowana. Gdy dojeżdżamy na miejsce, do Salento ,jest już ciemno. Niecałe 300 km zrobiliśmy w 8 godzin!
Salento to urocze małe miasteczko położone w samym środku dystryktu słynnego z uprawy kawy. Cały dystrykt jest na liście UNESCO - to znak, że tutejsza kawa jest wyśmienita. Skoro tak, to wybraliśmy się na jedną z pobliskich plantacji aby nie tylko z bliska przyjrzeć się uprawie i produkcji tej używki, ale także aby móc na miejscu skosztować najlepszą z najlepszych. Po blisko 2 godzinach zbierania ziarenek kawy pod pilnym okiem przewodnika, zapoznaniu się z dalszym procesem jej obróbki, wreszcie przychodzi czas na rytualne mielenie i parzenie. Serce nam bije z wrażenia gdy każde z nas dostaje filiżankę aromatycznego napoju. Próbujemy i… zaskoczenie, to lura, jakiej dawno nie piliśmy! Zaskoczeni jesteśmy tym bardziej, że na plantacji mają elegancko zapakowane torebki z tutejszą kawą, która jest dość droga, więc przy takiej antyreklamie kto się zdecyduje na zakup tej kawy?
Jak mi mój przyjaciel Kolumbijczyk wyjaśnił, w Kolumbii, wbrew pozorom, nie ma tradycji picia kawy, a przy niezbyt silnej gospodarce i stosunkowo wysokich cenach dobrej kawy, ta lepsza idzie na eksport, a na miejscowy użytek pozostaje ta tania. Z podobną sytuacją spotkaliśmy się również w innych krajach znanych z eksportu znakomitej kawy takich, jak Indonezja (Sumatra i Jawa), Tanzania czy Kostaryka. Chlubnym wyjątkiem była Wenezuela, której wspaniały smak kawy do dziś wspominam.
Valle de Cocora położona jest około 20 km od Salento. Słynie ona nie tylko z pięknych widoków, ale również z endemicznych palm woskowych, których wysokość dochodzi do 60 m. Ich wiotkie i strzeliste sylwetki wzbudzają podziw i przykuwają wzrok. To jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie nam przyszło zobaczyć w Kolumbii.
Następnym naszym celem jest miasto Popayan. Zastanawiamy się ile czasu będziemy potrzebowali na przejechanie 350 km… Wyruszamy dość wcześnie, bo tym razem już nie tracimy czasu na procedurę wynajęcia samochodu. Idzie nam nieźle. Zaczynamy nawet robić plany co jeszcze dzisiaj zobaczyć. Może nawet uda nam się zboczyć do miasteczka Sylvia, gdzie mieszkają Indianie Guambiano znani z pięknego rzemiosła. Około 80 km przed Popayan gdy podjeżdżam aby zapłacić myto, agentka nas pyta dokąd jedziemy.
-Do Popayan jest zamknięta droga bo są demonstracje.
-A kiedy otworzą?
-Nie wiadomo, może za 2-3 godziny
Cóż mamy robić, decydujemy się jednak ruszyć przed siebie i co będzie to będzie.
Po godzinie, w jakimś miasteczku mijamy pochód ludzi idących z transparentami w przeciwną stronę, a za nimi jest sznur samochodów.
-Czyżby to były właśnie te demonstracje? - przychodzi nam na myśl. Jeśli tak, to chyba nam się udało! Ale nasza radość była przedwczesna, bo na 35 km przed celem policja zatrzymała cały ruch. Z ich słów wynika, że sami dobrze nie wiedzą jak to długo potrwa, ale gdzieś około 2 godzin. Po 2 godzinach co prawda udaje nam się przejechać przez bramkę, gdzie się płaci myto, ale to niewiele zmieniło, bo wygląda na to, że całe ostatnie 35 km jest zatarasowane samochodami… Te ostatnie 35 km jechaliśmy około 4 godzin, a cała dzisiejsza trasa zajęła nam 11!
Popayan jest jednym z najstarszych kolonialnych miast w Kolumbii. Z tamtych odległych czasów zachowało się kilka kościołów, most a nawet fragment akweduktu. Z uwagi na dominujący biały kolor starego miasta Popayan ma ono przydomek La Ciudad Blanca.
W sumie udaje nam się zapoznać z miastem szybciej niż myśleliśmy a jednocześnie postanowiliśmy zrezygnować z pojechania do miasteczka Sylvia więc wyjeżdżamy z Popayan dzień wcześniej niż to oryginalnie planowaliśmy. Odcinek drogi do San Agustin liczy sobie 180 km, więc jeśli nic nam nieprzewidzianego nie wyskoczy tak, jak roboty drogowe albo demonstracje, to za jakieś 3-4 godziny powinniśmy dojechać na miejsce. Pierwsze 80 kilometrów przejeżdżamy w rekordowym czasie półtorej godziny, ale gdy już zaczęła w nas kiełkować nadzieja, że cała droga pójdzie nam gładko, droga się nagle kończy i zaczynają straszne wyboje. Pytamy jakiejś kobiety czy jeszcze długo tak będzie i otrzymujemy optymistyczną odpowiedź, że jeszcze 2 km. I rzeczywiście zaczyna się piękny asfalt, ale ten kończy się 5 km dalej i zaczyna się nieutwardzona droga z kocimi łbami, które uniemożliwiają jazdę szybszą niż 10-15 km/godz o ile chcemy doprowadzić nasz samochód w całości. Kierowca mijającego nas samochodu nie ma dla nas dobrych wiadomości - jeszcze 45 km.
Jedziemy bardzo powoli aby nie uszkodzić naszego samochodu, który jest, co prawda, nieco wyżej zawieszony, to jednak samochodem terenowym nie jest. Droga zaczyna się kręcić i podnosić. Jesteśmy teraz w porośniętych gęstym tropikalnym lasem górach, które otuliły chmury i siąpi drobny deszczyk. Droga jest pusta, co sprawia, że czujemy się jak na końcu świata. Z rzadka na naszej drodze pojawia się jakiś samochód. Gdy jest to wielka ciężarówka jadąca z naprzeciwka, wówczas zjeżdżam maksymalnie na prawą stronę i czekam aż przejedzie. Ta kolebiąc się po nierównościach na boki jak pijany olbrzym mija mnie o centymetry. Uff! Blisko było. Na miejsce dojeżdżamy tuż przed zmrokiem po 8 godzinach jazdy.
Około 5000 lat temu, dorzecze rzeki Magdalena zamieszkiwała cywilizacja, której rozwój na przestrzeni kolejnych 3000 lat można dziś dostrzec w postaci pozostawionych przez nią kilkuset wielkich kamiennych posągów. Najstarsze z nich pochodzą z XII w.p.n.e. Niewiele dziś naukowcy mogą powiedzieć o ludziach, którzy pozostawili po sobie skomplikowane systemy grobowców, w których zakopano rzeźbione na kształt ludzi, zwierząt lub fantazyjnych stworów posągi. Park Archeologiczny położony jest w pagórkowatym terenie częściowo pokrytym tropikalnym lasem i ma powierzchnię 11 ha.
Oprócz posągów na osobną uwagę zasługują ceremonialne baseny Lavapatas wyrzeźbione w skalnym podłożu, do których woda jest doprowadzona wykutymi kanałami. San Agustín jest na liście UNESCO od 1995 roku. Miejsce to jest pod każdym względem niezwykłe i z innych miejsc w Ameryce Południowej, które widzieliśmy, na pewno zasługuje na uwagę.
Planując naszą podróż po Kolumbii bardzo chcieliśmy zobaczyć jeszcze jeden prekolumbijski kompleks - Tierradentro. O ile San Agustín jest w miarę znanym miejscem z jaką taką bazą turystyczną i przynajmniej teoretycznie prowadzi tam główna droga z Bogoty do Ekwadoru, to Tierradentro jest na uboczu z dala od turystycznych szlaków. Z pewnym niepokojem więc wyruszamy tam w drogę. Czeka nas jakby nie było prawie 300 km drogami, które są dużą niewiadomą nawet dla miejscowych kierowców. Pierwsze 150 km mija nam jednak raczej dość ulgowo, więc zaczynamy się relaksować i mieć nadzieję, że może nie będzie taki diabeł straszny jak go malują. Następują jednak odcinki gorsze. Droga zaczyna się wić ciasnymi serpentynami i nie ma asfaltu. Nieutwardzonymi żwirowymi drogami przejechaliśmy setki kilometrów w Islandii i na Alasce, ale tamte nieutwardzone drogi to autostrady w porównaniu do tych, którymi tu przychodzi nam się przedzierać. Po drodze przejeżdżamy po moście wiszącym wysoko nad rzeką. Po obu stronach są znaki ostrzegawcze, że na moście może być tylko jeden samochód. Elastyczne przęsło zawieszone na linach wydaje się lekko kołysać gdy przejeżdżamy.
W sumie jednak trasą jak i samą miejscowością jesteśmy mile zaskoczeni. Nie jest aż tak źle jak myśleliśmy. Hotel jest całkiem przyjemny, jest nawet restauracyjka, gdzie kucharka gotuje całkiem niezłe jedzenie. Wyboru nie ma, bo trzeba zjeść to, co dzisiaj ugotowała, ale trzeba przyznać, że są to jedne z lepszych posiłków, jakie do tej pory nam przyszło jeść w Kolumbii. Aby w naszym hotelu sobie urozmaicić śniadanie, zaproponowałem kucharce, że ja coś ugotuję. Chyba nigdy żaden gość takiej propozycji w tutejszej kuchni nie złożył, bo kobieta zaskoczona moim pytaniem się zgodziła. Dzięki temu mieliśmy najlepsze do tej pory śniadanie w Kolumbii - tosty po francusku. Kucharki też poczęstowałem i powiedziały z uśmiechem, że się nauczyły czegoś nowego.
Tierradentro znaczy podziemny. Naukowcy tym słowem określili całą kulturę i lud, który ją stworzył. Zaginione cywilizacje Mezoameryki są pełne tajemnic. Podobna, jeśli nie jeszcze gęstsza mgła tajemnicy okrywa zaginione cywilizacje Ameryki Południowej. Tutejsze grobowce powstały między VI a IX w.n.e. Wiele z nich wykuto w litej skale na głębokości 6 do 8 metrów a przestronne komory w kształcie kopuł ozdobione są rzeźbami i kolorowymi malowidłami. Wchodzi się do nich otworami w kształcie studni po stromych i bardzo wysokich stopniach. Kim byli ludzie, którzy podjęli się takiej morderczej pracy? Dokąd odeszli i dlaczego? Jakich narzędzi używali? Co zrobili z wyżłobionym z wewnątrz materiałem? Na te pytania dziś już pewnie nikt nie znajdzie odpowiedzi.
Zdecydowaliśmy się na przewodnika i była to bardzo słuszna decyzja, gdyż grobowce rozrzucone są na dość znacznym terenie, który w zasadzie nie ma jasno wytyczonego szlaku. Sam fakt, że nas ktoś prowadzi i nie musimy się martwić, że się zgubimy lub nie dojdziemy tam, gdzie planowaliśmy, daje nam poczucie dużego komfortu w tym raczej dzikim i górzystym terenie. Korzystając z wiedzy przewodnika i jego rad postanawiamy dotrzeć tylko do 2 najciekawszych miejsc. Pierwsze nazywa się Alto Segovia i składa się z 30 grobowców. Wejście do każdego grobowca jest dość mozolne i kosztuje trochę wysiłku, więc kierujemy się radą Pablo i wchodzimy tylko do wybranych najciekawszych miejsc. W drugim miejscu zwanym El Tablón nie ma grobowców, lecz stoi 11 kamiennych posągów przypominających trochę te z San Agustín. Gdy docieramy z powrotem do punktu wyjścia, czujemy w nogach marsz po górach i wchodzenie do grobowców i cieszymy się, że nie dołożyliśmy sobie jeszcze dodatkowych kilku kilometrów. Bierzemy naszego przewodnika na piwo a później częstujemy go również obiadem.
San Agustín było najdalej na południe wysuniętym punktem naszej samochodowej podróży po Kolumbii i teraz kierujemy się na północny wschód w stronę Bogoty. Naszym następnym przystankiem jest miasto Neiva i położona w pobliżu pustynia Desierto de la Tatacoa. Odcinek z Tierradentro do Neiva udało nam się po raz pierwszy dprzejechać w czasie krótszym niż to przewidywał oryginalnie GPS. Stało się tak po części dlatego, że pojechaliśmy drogą, której nie było na mapie skracając jazdę o około 30 km i to dość powolnego odcinka. Lawirując po mieście prowadzeni przez GPS w pewnym momencie wjeżdżamy na wiszący most, podobny do tego, którym już jechaliśmy z San Agustín do Tierradentro, ale będąc już na moście zorientowaliśmy się, że most jest mocno dziurawy. Staram się jak mogę ominąć dziury i modlimy się oboje żeby nam do którejś nie wpadło koło. Gdy dojeżdżamy do końca oddychamy z ulgą i się dziwimy, jak coś takiego jest w ogóle otwarte dla ruchu.
Desierto de la Tatacoa w ścisłym tego słowa znaczeniu według geografów nie jest pustynią, ale suchym lasem tropikalnym. Miejsce to uchodzi za najgorętsze w całej Kolumbii i okresami temperatury dochodzą tam do 50 C. Tatacoa ma powierzchnię 330 km kwadratowych i składa się z dwóch części: czerwonej i szarej. Obie bardzo różnią się od siebie wyglądem i nie tylko z uwagi na kolor. Konkwistador Gonzalo de Quesado w poszukiwaniu legendarnego El Dorado - Złotej Krainy w 1538 roku odkrył przez przypadek tę pustynię i określił ją jako Dolinę Smutków. Dziś większość osób z bliska i z daleka, które tu docierają raczej doznają miłego uczucia gdyż niezwykłe formacje i kolory Tatacoa cieszą a nie smucą oko.
Dwunastego dnia mamy zaplanowany powrót do Bogoty - 350 km drogi, która, jak zwykle w Kolumbii, jest zagadką. Pierwsze 200 km przebiega niezwykle sprawnie i się nawet zastanawiamy węsząc tu jakąś pułapkę… I rzeczywiście w najmniej spodziewanym momencie na pustym, prostym i bezpiecznym odcinku drogi łapie mnie policja z radarem.
-Buenos días, señor - mówi policjant i wyciąga do mnie rękę na przywitanie. Hmm, policja ma tu unikalne maniery. -Proszę dokumenty. Pada jeszcze kilka nieznanych nam słów więc wyciągamy wszystkie papiery jakie mamy: dokumenty samochodu, prawo jazdy i paszport. policjant bierze to ode mnie i mówi abym wysiadł z samochodu. No, zaczyna się robić ciekawie.
-Jechał pan 24 km ponad dozwoloną prędkość. To mówiąc przewraca kartki jakiegoś urzędowo wyglądającego notatnika. Cena za takie wykroczenie wynosi 500 000 peso! Co?? To $130, co w Kolumbii oznacza tydzień pracy zwykłego śmiertelnika. -Niech pan pozwoli za mną, pokazuje mi głową i chowamy się z tyłu policyjnego samochodu. Zastanawiam się nad sytuacją. Samochodów stoi tu kilka, więc jeśli chodzi im o łapówkę, to nie wiem co się będzie lepiej opłacało… Policjant otwiera bagażnik i wyciąga jakiś plik druków. -Proszę niech się pan wytłumaczy. Więc na ile pozwala mi mój hiszpański staram się barwnie opisać pokrótce nasza podróż po Kolumbii, że jesteśmy z Polski, gdzie na prostej i pustej drodze jeździ się zazwyczaj ciut szybciej, że tu było pusto, że mi bardzo przykro, i że w Bogocie kończymy już naszą samochodową podróż… Policjant jest ewidentnie w kropce i w końcu oddaje mi dokumenty, życzy szerokiej drogi i instruuje o prędkości. Uff! Udało się. Jednak każdego dnia coś się musi na drodze wydarzyć.
Ponieważ Bogota leży na wysokości 2700 m n.p.m. wkrótce zaczyna się podjazd i niezliczone serpentyny, po których wszyscy pędzą nie zwracając uwagi na ograniczenie prędkości. Dlaczego tu nie ma policji? Nieźle by zarobili.
Gdy wjeżdżamy do miasta właśnie zaczyna się popołudniowy szczyt. Korki są niemożliwe i kierowcy, a zwłaszcza kierowcy motocykli uprzykrzają sobie i innym jeszcze bardziej życie. Ostatnie 20 km jedziemy jakieś 2 godziny! Mamy zarezerwowany hotel w pobliżu lotniska bo na drugi dzień przed świtem musimy być gotowi do odlotu w nowe miejsce. GPS mamy nastawiony na wypożyczalnię samochodu bo musimy oddać samochód przed godziną 17. Według GPS-u wypożyczalnia jest tuż przy lotnisku, więc w napięciu wypatrujemy jakiejkolwiek informacji dotyczącej gdzie należy zjechać. Nic z tych rzeczy! GPS nas doprowadzana do terminalu, ale po wypożyczalni ani śladu. Zaczynamy wracać do miasta. Nie jest dobrze. Postanawiamy najpierw zameldować się w hotelu, obok którego właśnie przejeżdżaliśmy i zapytać gdzie jest wypozyczalnia. Okazuje sie że GPS nie znał nowego miejsca. Znajdujemy wreszcie miejsce! Obsługa sprawdza, czy samochód jest cały, czy jest zatankowany i jesteśmy wolni. Ktoś nas odwozi jeszcze do hotelu i teraz możemy się odprężyć i zrelaksować. Przeżyliśmy blisko 2000 km na drogach Kolumbii!