Kolejnego dnia czekał nas najładniejszy odcinek trasy, który pokonaliśmy. Trasa wiodła tarasem zalewowym Nysy Łużyckiej, pośród łąk i łanów żyta, lub wspinała się na skarpę do zacienionego, pachnącego po deszczu lasu. Nie wiadomo kiedy znaleźliśmy się przy starym wiadukcie kolejowym prowadzącym do Łęknicy, którym obecnie biegnie szlak rowerowy śladem dawnej kolei. Łęknica przywitała nas niezliczoną liczbą straganów, co robi wrażenie ogromnej bylejakości. Na szczęście okolice tego miasteczka mają więcej do zaoferowania. Pierwsze kroki, a właściwie kółka skierowaliśmy do geoparku „Dawna Kopalnia Babina”. Jest to miejsce byłej eksploatacji węgla brunatnego. Obecnie można podziwiać jeziora antropogeniczne o fantazyjnej barwie wody. Zwieńczeniem wizyty w geoparku jest oglądanie okolic z wieży widokowej. W dalszej kolejności zdecydowaliśmy się zostawić bagaże w „naszej agroturystyce”, odpocząć chwilę i ruszyć dalej na zwiedzanie Parku Mużakowskiego. Przy wieczornej pogawędce z właścicielem, dowiedziałem się że jeszcze nie tak dawno, w czasach bardziej liberalnych, lub przymykania co poniektórych oka na pewne „sprawy”, do obecnej agroturystyki przybywali zgoła odmienni goście zza zachodniej granicy. Nie wiem, czy chciałem to wiedzieć.
Po zregenerowaniu sił wyruszyliśmy do Parku Mużakowa, gdzie właśnie odbywał się festyn. Niepostrzeżenie znaleźliśmy się po niemieckiej stronie parku, gdzie pod zamkiem odbywał się koncert filharmonii, który przyciągnął rzesze okolicznych mieszkańców. Park Mużakowski to bardzo rozległy teren, po obu stronach Nysy, pełen mostków i innych form małej architektury. Po polskiej stronie park jest bardziej dziki, natomiast bliżej zamku to piękny ogród zadbany w każdym szczególe. Postanowiliśmy wrócić na polską stronę, gdzie również były przygotowane obchody Dni Parku. Kierując się słuchem trafiliśmy na polanę gdzie trwał koncert zespołu gospel, a wszystko to w oparach grillowanych kiełbasek i napoju z Browaru Łęknica. Będąc wierni polskiej tradycji zjedliśmy kolację z tacki na stojąco, wsiedliśmy na rowery i najkrótszą drogą przez las pojechaliśmy do miejsca naszego wieczornego odpoczynku. Po kilku kilometrach Magda jadąca pierwsza zawróciła z okrzykiem „stop, wracamy, dzik”. Jak wiadomo „Dzik jest dziki, dzik jest zły, dzik ma bardzo ostre kły, kto spotyka w lesie dzika…” ten szybko wskakuje na rower i zmyka. Dzik uciekł pierwszy, ale na tyle dobrze znam swoje dziewczyny, że nawet nie zaproponowałem głosowania nad różnymi wariantami. To zostało już postanowione. W ten sposób ponownie znaleźliśmy się w Łęknicy i postanowiliśmy wrócić szlakiem kolejowo-rowerowym. Po kolejnych kilometrach z zadumy wyrwało mnie ostre hamowanie i okrzyk tym razem „stop, lis”. Jak wiadomo lisy bywają wściekłe, ale zmęczenie po całym dniu umożliwiło dyskusję, czy akurat ten osobnik jest aż tak bardzo wściekły, że trzeba szukać kolejnego objazdu. Aby to sprawdzić zostałem wytypowany na ochotnika i ruszyłem przodem. Lis odwrócił się kitą, ja się nie przekonałem o poziomie wściekłości ani wścieklizny lisa i wszyscy szczęśliwie dotarliśmy do celu. To był bardzo intensywny dzień, w którym pokonaliśmy łącznie 50 km. Myślę, że największe uznanie za ten wyczyn należy się naszej córce.