2015-11-12

To była moja pierwsza wizyta w Londynie i w ogóle na Wyspach. Z zaciekawieniem przemierzałem legendarne korytarze lotniska Stansted. Czas a właściwie całą noc do następnego lotu, zamiast koczować na lotnisku postanowiłem wykorzystać, żeby choć trochę „liznąć” Londyn. Do centrum dojechałem Stansted Expresem i wysiadłem na Liverpool Street. Po wyjściu z dworca uderzył mnie zapach dymu bynajmniej nie tytoniowego, głośna muzyka, jeszcze głośniejsze krzyki klubowiczów, którzy wyszli się przewietrzyć. Później przekonałem się, że w Londynie, nie ma jednego centrum życia towarzyskiego. Piątek wieczór, cały Londyn się bawi, każdy tak jak lubi, a może potrafi? W jednym bucie, na bosaka, wielu już cierpiało, reszta będzie przeklinać ten dzień za kilka godzin. Pierwsze kroki skierowałem na Tower Bridge, dla mnie największy symbol Londynu. I to uczucie, kiedy coś się widziało setki razy, na filmach, zdjęciach, gazetach i jest na wyciągnięcie ręki… ale zaraz, zaraz… jakiś taki mały ten most na tle wieżowców londyńskiego City. Nie miałem konkretnego planu na zwiedzanie Londynu, więc po prostu poszedłem południowym brzegiem Tamizy na zachód. Po ładnych kilku kilometrach przekonałem się na własnej skórze, a właściwie nogach jakie duże to jest miasto. Gdzieś tam wyłaniało się London Eye, a żeby tej nocy dotrzeć do Piccadilly Circus (mojej drugiej ikony Londynu) można było tylko pomarzyć. Nocny spacer po Londynie przekonał mnie do jednego – trzeba tam wrócić i to nie na kilka godzin. Listopadowy Londyn był bardzo łaskawy: 14 stopni i rozgwieżdżone niebo. Dopiero gdy na Stansted wsiadałem do samolotu zaczęło padać, nie wiadomo skąd.

  • Tower Bridge
  • Tower Bridge
  • HMS Belfast i Tower Bridge
  • Londyńskie City