Z wiosek na przeciwko Panajachel wybraliśmy na początek San Pedro La Laguna, o którym słyszeliśmy, że to mekka hipisów i generalnie obcokrajowców.
Rzeczywiście kilku ich widzieliśmy, do tego tabliczki z napisami, że narkotyki są zabronione i że ''Bóg Cię kocha''. Popłynęliśmy transportem miejskim, który choć teoretycznie ma rozkład, to jest on dość swobodnie traktowany, bo łódka ma zabrać jak najwięcej chętnych. Jest też oczywiście prywatna inicjatywa, ale chyba nie warto przepłacać.
Widoki na jezioro z San Pedro też zachwycają, ale warto się poszwendać po obrzeżach osady, bo można trafić na wielkie pole suszącej się kawy, niewielką plantację bananów, albo piorące i zmywające w jeziorze sanpedranki. Nasz wzrok i uszy przykuła jednak fiesta w sąsiedniej wiosce. Widzieliśmy dym unoszący się nad nią i słyszeliśmy wystrzały. Zapytani o to mieszkańcy San Pedro tłumaczyli, że ich sąsiedzi z San Pablo La Laguna świętują imieniny swojego patrona. Wynegocjowaliśmy rozsądną cenę z motorikszarzem żeby nas tam zawiózł i popędziliśmy krętymi ścieżkami. Jazda długo nie trwało, bo się okazało, że tam też naprawiają drogę i trzeba się kawałek przejść. Trochę mnie zmroził widok dwóch mężczyzn na motocyklu z długą strzelbą, ale wyglądali na takich co chcą chronić siebie, a nie napadać na innych [ Łukasz nawet ich nie zauważył ]. Przeszliśmy jakieś 200 metrów razem ze spieszącymi na uroczystość spóźnionymi Gwatemalczykami, a dalej czekały na nas kolejne motoriksze.