Drugą część Granady, też z kolonialną, ale z sypiąca się zabudową poznaliśmy o poranku, gdy szukaliśmy autobusu do miasta o afrykańsko brzmiącej nazwie Masaya. W tej części ruch jest tak wielki, jak wielka jest bieda. Życie toczy się wokół bazaru, ale trafiliśmy też do supermarketu, w którym zakupy robią tylko klienci zmotoryzowani, na resztę, groźnym okiem patrzy ochrona. Nawet my byliśmy podejrzani gdy usiedliśmy na krawężniku, by wypić jogurt.
Do Masai [ chyba tak to się odmienia ] pojechaliśmy na duży targ w poszukiwaniu rękodzieła w rozsądnej cenie, czyli dużo tańszego niż w Granadzie. I choć nic nas specjalnie nie zainteresowało, zauważyliśmy jedno - nikt tam nie robi plastikowych wulkanów z podpisem Momotombo, choć to symbol kraju, można za to kupić bajecznie kolorowe zakładki do książek, zrobione z ręcznie tkanego materiału, nie mówiąc o hamakach, których wybór wydaje się nieskończony. Na targowisku skusiłam się na sok z mieszanych owoców i tu ostrzeżenie dla alergików – od wiśni jamajskiej [ coś między wiśnią, a czereśnią ] dostałam nieprawdopodobnego uczulenia. Wyglądało to strasznie więc ruszyliśmy do apteki, ale na hasło alergia nikt nie reagował, dopiero gdy w rozpaczy pokazałam obsypane czerwonymi plamami nogi, aptekarz pokiwał głową ze zrozumieniem i powiedział – alerhija przeciągając ostatnie głoski i sprzedał maść z hydrocortizonem.
W drodze powrotnej do Granady postanowiliśmy zobaczyć Lagunę Apoyo, o której opowiadał nam Francuz z hostelu. Nazwa laguna mocno nas zaintrygowała, ale w tym przypadku chodziło o jezioro w kraterze wulkanu. I choć kąpiel była bardzo przyjemna, większe wrażenie zrobił na nas wymalowany na murze, pośrodku niczego muchomor i podpis - Somos Polacos [ jesteśmy Polakami ].