Żeby się dostać do Granady, gdzie chcieliśmy założyć bazę wypadową w Nikaragui, trzeba było przejechać przez stolicę. Łatwo powiedzieć. To co przeczytaliśmy o Managui w internecie sprawiło, że kiedy już wysiedliśmy na obrzeżach wielkiego targowiska, mieliśmy wrażenie, że wszyscy czeką tylko by na nas napaść, a potem obrabować i pobić.
Sytuacja się pogorszyła, gdy dotarliśmy w końcu do niewielkiego banku by wymieć dolary. Wejścia bronił uzbrojony po zęby ochroniarz z wielkim karabinem w ręku, jego nie mniej groźny kolega pilnował kilku klientów w środku. Pomyślałam, no dobrze tu jesteśmy bezpieczni, a co będzie jak wyjdziemy na ulicę skoro dla wszystkich wokoło jest jasne, że wyszliśmy z banku czyli z pieniędzmi. Drogę na dworzec chciał nam pokazać niepozorny nastolatek, ale gdy wszedł do jakiegoś ciemnego zakątka i namawiał żebyśmy szli za nim, nie wytrzymaliśmy ciśnienia i grzecznie podziękowaliśmy. W końcu, po zwiedzeniu labiryntu miejscowego targowiska znaleźliśmy taksówkę, z której okien Managua wyglądała całkiem niegroźnie, ale przepadło. Chcieliśmy wyjechać stamtąd jak najszybciej.
Po drodze okazało się, że taxi, to też autobus. Kierowca zatrzymał się przy machającym ręką mężczyźnie, co nas trochę zmroziło, zaraz się jednak okazało, że nie jest to jego wspólnik czyhający na nasze pieniądze, a zwyczajnie, kolejny pasażer oznaczający dodatkowy zarobek.
Na dworcu, znów byliśmy świadkami bitwy o pasażera. Kilku naganiaczy wyrywając sobie z rąk nasze plecaki próbowało je umieścić na dachu ‘’swojego’’ autobusu. Kusili nie ceną , a… godziną odjazdu. Tym razem stanowczo nie daliśmy się sterroryzować i poszliśmy za tym, który był najmniej nachalny. Oczywiście naganiacze, za nagonionych dostają jakieś pieniądze, ale jak kierowcy ich liczą nie mam pojęcia, zwłaszcza, że Ameryka Środkowa potęgą matematyczną nie jest. Nie raz z niedowierzeniem patrzyliśmy jak sprzedawcy w małych sklepikach, na kartce, mozolnie dodają jedną niewielką cenę do drugiej. A oni z niedowarzaniem patrzyli na nas gdy robiliśmy to w pamięci. Był taki przypadek ,że ktoś z ołówkiem w ręku dodawał 3 do 9, dotarło więc do nas, że jeśli płacimy więcej niż powinniśmy, to wcale jeszcze nie oznacza, że ktoś próbuje nas oszukać.
W Granadzie hosteli jest bez liku i nawet wybraliśmy kilka z przewodnika, ale po drodze zmieniliśmy zdanie. Jechał z nami zwariowany Francuz, który po półtorarocznym pobycie w Meksyku właśnie wracał do ‘’domu’’ czyli do hostelu ''Bearded Monkey'' i do dziewczyny. Miał niepohamowaną potrzebę mówienia o wszystkim. Miejscowych zagadywał po hiszpańsku, nas po angielsku, ale zapamiętałam tylko, że jego babcia pochodziła ze …Szczecina czyli z moich okolic. Chciał znajomym zrobić niespodziankę i tak nas zaraził tą swoją popowrotową euforią i pewnością, że wszyscy czekają na niego z utęsknieniem, że nabraliśmy chęci żeby to zobaczyć. Niestety, wyściskała go tylko pewna starsza pani z obsługi, na szczęście czekała dziewczyna, przynajmniej tak nam potem opowiadał.
A hostel spodobał nam się od razu, bardziej niż te, w których spaliśmy dotychczas. Pokoje są głównie mocno wieloosobowe z klimatem jak w naszych górskich schroniskach, centrum patio porastają palmy, a w hamakach wokoło zalegają ludzie z całego świata. My spotkaliśmy np. Słowaka i na pewno nie byliśmy pierwszymi Polakami, bo w miejscowej biblioteczce , w której można zostawić swoją przeczytaną książkę, a w drogę zabrać inną, znaleźliśmy po polsku Orhana Pamuka. Bardzo to nam podniosło narodową samoocenę, bo Anglicy, Amerykanie czy Australijczycy zostawiają głównie kryminały.
Hostel ma też pralnię, co dla mnie było podróżniczą nowością. Co prawda pojawiły się obawy, bo jakoś nie wierzyłam w sprawność nikaraguańskich pralek, ale szybko okazało się, że na wyrost. O żadnej pralce nie było mowy , pranie odbyło się ręcznie , a wszystko za przyzwoitą cenę liczoną za kilogram, choć chyba jednak ważony na oko.
Granada jest podzielona na dwie części. Główna, odrestaurowana i świeżo pomalowana należy do turystów. Prawdziwe tłumy Amerykanów [ bo mają blisko z Miami ] zjeżdżają tam na kilka dni i opanowują reprezentacyjny deptak gdzie knajpka przy knajpce, a w każdej Happy Hour, bez względu na hour. Drink kosztuje tam 4 złote. W naszym ulubionym miejscu, po dwóch dniach kelner już nie dolewał nam przesadnie coca-coli do cuba libre i wyjaśnił, że Nikaraguańczycy przyrządzają nica libre. Różnica jest taka, wg niego, że kubański drink podaje się z białym rumem, a miejscowy z ciemnym. Co wieczór do naszego stolika dosiadał się nastoletni sprzedawca plecionych bransoletek i grał z nami w remika tasując karty upierścienionymi palcami jak zawodowy pokerzysta. Nie mieściło mu się w głowie, że kobieta może wygrać.
Przy reprezentacyjnym deptaku są też galerie, sklep z bardzo gustownymi wyrobami skórzanymi i piekarnia, w której można kupić francuskie pieczywo czy ciastka. Cała ta turystyczna, mocno zakrapiana zona zaczyna się od kościoła i kościołem kończy. Ten pierwszy to pozbawiona zupełnie klimatu, niedawno odnowiona katedra. Kto chce go poczuć powinien wejść na wieżę - widok bezcenny i nie dlatego, że bezpłatny. 1 dolara trzeba wydać, by podziwiać panoramę z kościoła La Merced, który zrobił na nas dużo większe wrażenie właśnie dlatego, że nikt go jeszcze nie pomalował, a i wnętrze ma ciekawsze.
W Granadzie zupełnie przypadkowo trafiliśmy do organizacji Tio Antonio. Z ulicy zobaczyliśmy młodych ludzi, którzy tkali ręcznie hamaki. Potem okazało się , że są …niewidomi i że to centro social, w którym uczą się i pracują osoby niepełnosprawne, a na pomoc mogą liczyć także dzieci i kobiety, np. narażone na przemoc domową. Organizację założył i prowadzi pewien sympatyczny Hiszpan , tio Antonio. Integralną częścią tego niezwykłego miejsca jest kawiarnia El Cafe de Las Sonrisas, obsługiwana wyłącznie przez osoby głucho-nieme i to podobno czwarte tego typu miejsce na świecie, a pierwsze w Ameryce. Na stolikach narysowane są znaki, które oznaczają np. : proszę, dziękuję, bardzo mi smakowało, wystarczy któryś wskazać , albo ułożyć własne palce w taki znak. Gdyby to nie wystarczyło do komunikacji, na ścianie jest cały alfabet.
Kawiarnia reklamuje się hasłem Drinking a solidarity Coffee , a całe Centrum utrzymuje się m.in. z jej działalności i wyrobu hamaków, które można zamówić, także przez internet, w dowolnych wzorach i kolorach - zerknijcie na stronę www.tioantonio.org