Podróż Motocyklem przez Laos - Sabaidee Lao!



Wieczorem znaleźliśmy się w Vientiane. Nastroje trochę minorowe postanawiamy rozjaśnić za pomocą beer Lao - chyba najlepszego piwa w rejonie Indochin.Następnego dnia szukamy jakiegoś środka transportu. Znajdujemy wypożyczalnię motocykli blisko centrum. Prowadzona jest przez Francuza. Niestety największe motory, jakie tu znajdujemy, to 250-tki crossowe, nieprzygotowane do trasy ( nie miały sakw , czy nawet bagażnika.) W dodatku paskudnie drogo ( ponad 60 USD na dzień). Na 250-tce raczej we dwójkę nie pojedziemy, więc szukamy dalej.  Nie jest łatwo, gdyż poprzez internet natychmiast na pierwszych stronach pozycjonują się wypożyczalnie samochodów,  niemal zawsze nie mające żadnych aut w Laosie.

 Wreszcie znaleźlismy. Jest wypożyczalnia nad samym Mekongiem na południowych obrzeżach miasta. Mają tam Hondę Transalp 400. Motor nie jest tytanem, ale powinien się nadać. Niestety nie ma sakw. Jest natomiast tylna półka na przyczepienie skrzyni bagażowej. Skrzyni też nie mamy, ale za pomocą gum bagażowych do półki przyczepiamy całą masę plecaków i toreb. Reszta  po ostrej selekcji zostaje w grzecznościowej przechowalni w naszej wypożyczalni motocykli.Ruszamy najpierw na najbliższą stację benzynową, bo bak niemal całkowicie wysuszony.Gwarantowano nam , że przejedziemy 5 km, więc lepiej, byśmy żadnej stacji nie przepuścili. Wkrótce pojawia się nasze zbawienie.Tankujemy po korek i od teraz tak naprawdę zaczyna się nasza przygoda z Laosem.  Musimy przejechać przez centrum Vientiane , ale o tej porze nie jest to wielkim problemem, tym bardziej, że stolica i jednocześnie największe miasto kraju liczy sobie troszkę poniżej 300 tys. mieszkańcow. Po drodze mamy trochę świateł i zawalidróg, ale 30 minut pozwala nam na wydostanie się na przedmieścia.

Do Luang Prabang mamy ponad 500km, ale dzisiaj jedziemy tylko do Vang Vieng - około 200 km i w miarę płasko. Powinniśmy być na miejscu w miarę wcześnie, ale....jest już maj, a to znaczy ,że monsun jeśli jeszcze się nie zaczął, to jest już blisko. Niebo jest całkowicie zasłonięte chmurami nie mającymi żadnej rzeźby. Ich grubość możemy ocenić tylko na podstawie porównania godziny, do ilości światła. Nie jest to łatwe, bo ludzki mózg szybko zaczyna się przyzwyczajać i kompensuje mniejszą ilość światła...nie mniej wydaje nam się, że o tej porze nie powinno być jeszcze aż tak ciemno, jak jest. Niby mamy do przebycia niecałe 200 km, ale jesli sie rozpada... Na razie jednak mamy szczescie. 100km za nami, 120, 140...oj!!!! Robi się naprawdę ciemno i spadają już bardzo drobne kropelki deszczu. Parę kilometrów wcześniej minęliśmy coś w rodzaju wiaty. Chcielibyśmy jechać dalej- może będzie następna, ale kropi coraz mocniej i postanawiamy zawrócić. Zaczyna już padać całkiem serio. Warstwa kurzu i wysuszonego błota na resztkach asfaltowej (pewnie 30 lat temu) nawierzchni robi się podobna do lodowiska. Jedziemy więc 20-30 km/h, a deszcz pada coraz mocniej. Nieźle już przemoczeni docieramy do wiaty...i w tym samym momencie niebo pokazuje nam jak bardzo było dla nas łaskawe. W przeciągu następnych 20 minut musiało spaść co najmniej 50 mm deszczu. My czekamy nie wiedząc, czy będzie to pół godziny, godzina, czy też może doba. Na szczęście po godzinie deszcz przybiera formę kapuśniaka i decydujemy się jechać. Niestety po tak śliskiej drodze szybka jazda nie wchodzi zupełnie w grę. Mamy szczęście, bo deszcz ustępuje zupełnie. Zbliżamy się już do Vang Vieng. Zostało nam jeszcze z 15 km i wtedy.... naszym oczom ukazuje się najwspanialszy zachód słońca, jaki kiedykolwiek mieliśmy okazję oglądać. Niestety w tym szczęściu jest też beczka dziegciu. W miejscu, w którym jesteśmy, widok taki sobie, zasłonięty przez drzewa i domy. Tam, gdzie byłoby super zostało nam jakieś 15-20 minut, ale w tym czasie będzie już po ptokach :)

Jesteśmy w Vang Vieng - najbardziej rozrywkowym miejscu w Laosie. Marek mówi,że  zawsze "pęka  w szwach", ale nigdy nie był tutaj poza sezonem. Teraz wydaje się w miarę sennie. Po ulicach przechadza się trochę młodzieży, lecz zachowują się spokojnie. Nie mamy żadnego problemu w znalezieniu niezłego noclegu za ok.8 dol. W pokoju zrzucamy nasze bambetle i idziemy coś zjeść. Restauracji tutaj bez liku. W martwym sezonie turysta jest tu faktycznie na wagę złota. Podoba mi się pomysł biesiadowania przy bardzo niskich stolikach w pozycji półleżącej. Po dniu spędzonym na motocyklowym siodełku to naprawdę wielka ulga.W Vang Vieng chcemy tylko przespać ( zostaniemy tu dłużej w drodze powrotnej) i jeszcze przed świtem wyruszyć w dalszą drogę do Luang Prabang.

  • Ranek nad Mekongiem
  • Kawa po laotańsku
  • Wypożyczalnia motorów
  • Zaśpiewajmy:
  • Brak kufra i sakw zmusza nas do improwizacji
  • Efekt improwizacji
  • Nam Khong
  • ...i znowy śpiewamy:
  • Mokną też krowy
  • Drwale też mokną
  • ...ale jednak krowy bardziej
  • Zachód słońca nad Vang Vieng
  • Zachód słońca nad Vang Vieng