Ostatnie godziny jechaliśmy serpentynami górskimi , a jakiekolwiek zabudowania skończyły się już dawno temu. Koło 7 rano po 10 godzinach drogi dojechaliśmy do Banaue, małego miasteczka wśród gór sprawiającego wrażenie odciętego od reszty świata. Zagadałem jakiegoś mieszkańca , zęby i usta miał całe wymazane na czerwono. Wyglądało jakby usta miał popękane i mu krwawiły, zaraz drugi pojawił się, który wyglądał podobnie, nagle zacząłem dostrzegać innych. Jako że przestrzegano mnie przed różnymi choróbskami o których nie miałem pojęcia to przeszło mi przez myśl, że ludzie z tego małego miasteczka mogą chorować na coś na co akurat się nie zaszczepiłem. Jak się okazało nie przywlokłem żadnej choroby a ta czerwień była od betlu na który składają się: liście pieprzu żuwnego, nasiona palmy areki, mleko wapienne lub pokruszone muszle małży oraz różne dodatki. Betel używa obecnie ok. 10–20% ludzi naszego globu, co sprawia, że jest on czwartą najbardziej popularną używką na świecie za kofeiną, nikotyną i alkoholem.
Mimo, że jesteśmy wycieńczeni po 10 godzinnej podróży , nie dajemy namówić się lokalnym przewodnikom na zagospodarowanie naszego czasu i nie zostajemy w Banaue. Jedziemy dalej w górę jeepneyem (200pesso/osoba)do miejscowości Batad gdzie będziemy mieszkać bezpośrednio na tarasach ryżowych. Jedziemy kolejne półtorej godziny, mimo pięknych widoków trochę mi się już przysypia. Dojechaliśmy, stoją jakieś dwie budy w których można sobie zakupić picie czy przekąskę – to już tu? Jesteśmy? To to? A skąd…teraz 40 minut w dół po wielkich schodach z ciężkimi plecakami których uchwyty wrzynają się w moje nadpalone słońcem ramiona. Robimy opłatę klimatyczną którą też chyba niepotrzebnie uiściliśmy w Banaue. Wybieramy nocleg w Saimonsie (200pesso =13zł)widok faktycznie mamy centralnie na zapierające dech w piersi tarasy ryżowe. Tyle poświęceń by zobaczyć jak rośnie ryż i wiecie co? On rośnie niesamowicie:) Chodzenie po tarasach nie było łatwe, przechodziliśmy z poziomu na poziom czując się jak w grze, wąskimi na dwie stopy ścieżynkami wymijając różne kłody pod nogami, rzekome węże w zaroślach, waleczne koguty którym nie wiadomo co strzeli do głowy, tubylców z maczetami którym też nie wiadomo co strzeli do głowy.
Czasami ścieżynka nam się zwężała akurat gdy przechodziliśmy nad przepaścią z bujającymi się torbami na ramieniu. Po czasie zobaczyliśmy, że turyści prowadzeni przez przewodnika są w ogóle kilka poziomów niżej i tam był bezpieczny punkt widokowy przewidziany dla turystów a my jesteśmy na wyższym, naszym punkcie widokowym:) Okazało się, że nie bardzo wiemy jak stamtąd zejść teraz do wioski na dół a nie chcieliśmy wracać na sam początek i tracić czasu . Bujaliśmy się więc w te i z powrotem aż w końcu z mozołem udało nam się zejść.(idealny utwór do chodzenia po tarasach to H & M „Popcorn” :) Do Wodospadu Tappia dojście zajęło nam z godzinę , wykąpaliśmy się tam dla ochłody i ruszyliśmy z powrotem. Od razu po wejściu do wioski , z pierwszej chałupki wybiegła jej mieszkanka oferując nam obiad u siebie, miała przygotowane menu z czego wybrałem sobie makaron z tuńczykiem i warzywami (180pesso). Doczłapaliśmy się do domu gdzie już czekały na nas trzy masażystki (400pesso=27zł/1h). Widziałem tylko tą co z nami rozmawiała i od razu ją sobie zaklepałem, niestety Wiczowi trafiła się lepsza :/ No nic i tak był to świetny masaż godzinny , podczas którego chillowałem sobie z piwkiem w ręku:)
WSKAZÓWKA: Jeśli dojedziesz zmęczony do Banaue i zastanawiasz się czy jechać dalej do Batad. To jedź koniecznie bo warto. Tarasy ryżowe zrobiły na mnie chyba największe wrażenie podczas tej podróży!!