Raniutko zabierają nas do Canionu Colca. Sama jazda jest juz tylko pod górę, jesteśmy na płaskowyżu na wysokości 4800m npm. Liście żujemy od rana i pewnie tylko dlatego żyjemy jeszcze jako tako. Po drodze jest zajazd z herbatką triple czyli coca, muńa i chachacoma – w jedności siła, czego nie zdziała jedna coca , wszystkie 3 zioła dadzą radę, postawić zdechłego turystę na nogi.
na płaskowyżu widzimy lamy, wicunie (po polsku chyba wigonie, wikunie), alpaki.
Przy okazji Omar opowiada o cenach wełny i wyrobach. Najcenniejsze są wyroby z wicuni, ale jest to zwierzątko, żyjące tylko dziko i tylko na tych koszmarnych wysokościach. Nie udało się ich udomowić ani skrzyżować z innym gatunkiem np lamą.
1 kg wełny z wicuni kosztuje około 3 tys dolarów, lub coś koło tego ale na pewno bardzo drogo. Te wicunie zaganiaja raz na 2 lata w jakis kozi róg i oskubuja z wełny, po oskubaniu puszczają wolno czyli w samych skarpetkach. Następne w kolejce do skubania są alpaki, dały się udomowić, dały się przystosować do niższych wysokości i dały się skrzyżować z lamami, a jeszcze do tego wszystkiego mają dobre mięso, które daje się jeść.
Najlepsza wełna to wełna z młodej alpaki czyli „baby alpaka” i nie wolno dać się zrobić na szaro przez różne babcie bazarowe i kupić podróby czyli „maybe alpaka”. Jest to bardzo przydatna umiejętność w Peru jeśli się chce mieć porządny sweter.
Dojazd do Canionu zapiera dech w piersiach, tak cudne widoki, że cały czas wszyscy focili przez okna mimo wiadomej marnej jakości takich zdjęć. Były przystanki ale co z tego, kiedy wszystkie widoki były tak cudne, że nie można się było powstrzymać.
Po dojechaniu na miejsce przypuszczalnego spotkania z kondorami, dostaliśmy całą godzinę wolnego. Rozumiałam, że to była szansa dla kondora, żeby zobaczył dwie dziewczyny z Polski pośród tego tłumu z całego świata.
Tak byłyśmy zajęte fotografowaniem siebie nawzajem i gadaniem, że gdyby nie Omar i kierowca Luis, to ten kondor jakby nam na głowie usiadł, to tez byśmy go nie zauważyły.
Panowie w prezencie za czujność i odnalezienie nas w tym tłumie dostali po paczce kabanosów z Polski. Kondory zostały uwiecznione, a w drodze powrotnej na innym punkcie widokowym był bonus czyli drugi kondor.
Jesteśmy z powrotem w Chivay, tu nas Omar przesadził do busa jadącego do Puno. Żegnamy się ze wszystkimi rodzinami, z Omarem i Luisem, dziękujemy za kondory i w ogóle miło było, fajni ludzie, łza się w oku kręci. Mamy maile będziemy do siebie pisać.
Z nowym busem, znowu dojechaliśmy do zajazdu i do herbatki triple. Okazało się, że ten zajazd jest przy rozjeździe dróg Arequipa i Puno czyli ważny postój na trasie, może nie tak ważny jak McDonald’s w Częstochowie ale zawsze coś.
W busie mamy Anglika, mogę odpocząć od męczenia się po hiszpańsku. Moja koleżanka jest wyłączona, ledwo zipie, nie pomogła jej coca, herbatka triple też nie.