Planowaliśmy wyjazd wcześnie rano...no ale wyszło jak zawsze. Przynajmniej mogliśmy posiedzieć przy śniadaniu w otwartej restauracji dosłownie wiszącej nad polami herbacianymi. Zaraz po śniadanku ruszamy w drogę. W planie mamy objechanie dróg na północ od Mae Salong. Nie czytaliśmy przewodnika, Marek też tam nie był. Zdajemy się więc na to, co przyniesie los.
Przygody zaczynają się już wkrótce. Na początek na drodze widzimy wielką kobrę, która w ostatniej chwili umyka w zarośla. Potem włóczymy się po górach drogami, na których ruch praktycznie równa się zeru. Żałujemy, że wilgotne powietrze nie pozwala na bardziej rozległe widoki. Czym dalej na północ, tym mniej ludzkich siedzib, a dżungla gęstsza.
Zupełnie niespodziewanie wysoko w górach natykamy się na jakąś dziwną miejscowość. Jak na Tajlandię jest tu stanowczo za schludnie i za czysto. Okazuje się, że miejscowość swoje istnienie w zasadzie zawdzięcza królewskiej willi i bajecznemu królewskiemu ogrodowi poniżej. Jedno i drugie udostepnione jest do zwiedzania, wiec zwiedzamy. Przyjemność tym większa, że nigdy, na żadnym polskojęzycznym forum turystycznym nie zetknęliśmy się z tym miejscem.
Najpierw zwiedzamy willę, ale ta nie robi na nas większego wrażenia i tylko same jej położenie jest fascynujące. Natomiast ogrody poniżej willi to prawdziwy odlot. To najpiękniejsze z królewskich ogrodów w Tajlandii - przynajmniej spośród tych, które sami widzieliśmy i chyba najpiękniejsze ogrody , jakie wogóle widzieliśmy w życiu. Kwiaty, to najważniejszy aspekt majowej podróży po Tajlandii. To dzięki nim upały stały się bardziej znośne.
Jedziemy dalej wzdłuż granicy z Birmą. Bardzo dużo to wojskowych patroli i posterunków.
Dalej dojeżdżamy do Mae Sai , do samego przejścia granicznego z Birmą. Ten baśniowy kraj jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Marek był tam wiele razy, dla mnie jeszcze ten czas nie przyszedł...ale może kiedyś się uda.
Od Mae Sai już tylko przysłowiowy "rzut beretem" , lub jeśli ktoś woli starszą wersję, to "rzut kamieniem" do Złotego Trójkąta. Rejon, w którym przy Mekongu spotykają się granice Tajlandii, Birmy i Laosu. Ten obszar na terenie Tajlandii stracił wprawdzie swoją pierwotną dzikość, lecz tuż za granicą ciągle pozostał mało zbadany i od lat 50 -tych jest we władaniu baronów opium i heroiny. Po stronie tajskiej natomiast uczyniono tu coś w rodzaju opiumowego lunaparku. Stąd jedziemy dalej na południe, trzymając się Mekongu tak daleko, jak to tylko możliwe. Po drodze zwiedzamy liczne świątynie, do których w zasadzie żadni zagraniczni turyści nie docierają.
Droga niestety w pewnym momencie odbija na południowy zachód i Mekong zostaje za nami, choć solennie obiecujemy, że jeszcze w czasie tej podróży nad niego wrócimy.
Wieczorem docieramy do niezbyt turystycznej miejscowości Phayao. Tu znajdujemy niedrogi hotelik, którego właścicielami jest bardzo miłe małżeństwo, które wydaje nam się cierpi na dolegliwości kompulsywne objawiające się nieustanną potrzebą sprzątania. To chyba najczystszy hotel na całej naszej drodze z Australii do Europy. Właściciele polecili nam też pobliską restaurację. Jesteśmy głodni, więc szybko do niej idziemy. Zamawiamy zmrożone piwo i prosimy o menu. Nie jest zbyt bogate i prawdę mówiąc jesteśmy rozczarowani. Zamawiamy więc tylko tom yum - ostro kwaśną zupę z krewetkami.Jedliśmy ją już wielokrotnie i za bardzo zachwyceni nie byliśmy. Jednak tutaj ta zupa to kuchenna poezja, a w niej trzy gigantyczne krewety wielkością przypominające raczej małą langustę. Absolutna pycha!!!! Cena - 35 bahtow, a więc na ten czas jakieś 3 zł 50 gr.