Podróż Tajlandia Północna część III - Most na Rzece Kwai



Droga zajmuje nam około 2 godzin.Wjazd do miasta to niekończący się szpaler portretów króla i królowej. Jest tych portretów skromnie licząc parę tysięcy ( i mam na myśli tylko główną ulicę ).  

Cmentarz aliantów znajduje się bliżej północnego wyjazdu z miasta, przy samej głównej ulicy. Zadbany, z równiuteńko ułożonymi kamieniami nagrobnymi i bardzo zadbaną trawa. Przechodzimy wzdłuż wszystkich 6982 grobów, szukając polskich nazwisk. Żadnego nie znaleźliśmy. Natomiast żal ściskał nasze serca, gdy widzieliśmy tak wiele grobów młodych chłopaków często zaledwie kilkunastoletnich, zamęczonych na śmierć przez Japończyków.Amerykanie, Brytyjczycy, Holendrzy, Australijczycy, Nowozelandczycy, Francuzi, Belgowie, Żydzi z wielu krajów - ofiary żądzy władzy i dominacji, oraz poczucia wyższości małych, skośnookich ludzików.

Tuż obok cmentarz oprawców,dalej cmentarz chiński oraz tajski. Chwile po nich chodzimy. Nie mamy już siły na muzeum obok cmentarza, ale do słynnego mostu na Rzece Kwai oczywiście podjeżdżamy. Spędzamy na nim chwilę, wsiadamy do auta i jedziemy do wodospadów Erawan, zwiedzając wszystko, co warte zwiedzania po drodze. Same wodospady zostawiamy na jutro, a tymczasem udajemy się w poszukiwaniu noclegu nad sztuczne jezioro w górę Kwai. 30 kilometrów dalej znajdujemy fajny hotel z bungalowami na samej wodzie. Jednak cena jest nieprzyjazna, a widoki nie aż takie cudowne, więc rezygnujemy. Sprawdzamy parę "resortów"w pobliżu wodospadów i wszystkie są niezwykle zapuszczonymi i brudnymi miejscami. Nie chce nam się już dłużej szukać, więc decydujemy się na jeden. Tutaj też "bungalow"na wodzie. Brzmi to dosyć luksusowo prawda? No cóż - rzeczywistość była raczej opłakana.Do bungalowu wiodła drewniana kładka,która oczywiście pod Markiem częściowo się załamała,a potem było już tylko gorzej... Marek chciał natychmiast wskoczyć do rzeki, która w tym miejscu spiętrzona niewielką tamą utworzyła nieduże i ładne jezioro. Nagle doszło do nas głośne "plum". Po chwili następne. Odgłos dochodził z wody spod sąsiedniego bungalowu. Szybko skojarzyliśmy to z brakiem urządzeń kanalizacyjnych w zasięgu wzroku i wyszło nam na to, że nasze "plum"to jednak nie była ryba :) O pływaniu nie było więc już mowy. Oddaliśmy się wiec naszemu ulubionemu zajęciu - leniuchowaniu z butelką zmrożonego piwa w ręce. Siedzieliśmy na tarasie kontemplując widoki, od czasu do czasu fotografując, aż przyszła pora snu. 

Marek zmęczony dniem spał jak przysłowiowy zabity. Mnie też udało się szybko zasnąć. Nocą jednak poczułam jakiś dotyk na mojej dłoni, a potem obudził mnie  ruch na moim przykryciu. Gdy otworzyłam oko okazało sie, że jestem pilnie obserwowana przez karalucha wielkości myszy, a może nawet małego szczura :). Chyba nie muszę wspominać, że tej nocy już nie zmrużyłam oka? Do rana paliło się światło,a ja myślałam o stadzie karaluchów,czających się po kątach.

 

Wczesnym rankiem następnego dnia wyruszyliśmy do wodospadów. Dzień był bardzo gorący, ale to norma w maju. Przed nami spory spacer w górę, aż do najwyższego, siódmego wodospadu. Zaskoczeniem było dla nas to, że powyżej najniższej kaskady sprawdzano nasze plecaki i zabierano wszystkie napoje w butelkach. Obrzydliwy azjatycki zwyczaj pozbywania się śmieci  poprzez zwyczajne wyrzucenie gdziekolwiek, zaskutkowało takimi restrykcjami. W panujących warunkach okazało się to bardzo uciążliwe. Już chwilę później zachciało nam się pić, a przy 4 kaskadzie umieraliśmy wręcz z pragnienia. Widoki jednak wynagradzały cierpienie. Marek niemal natychmiast chciał wskakiwać do naturalnych basenów, które wyżłobiła ściekająca woda pod każdym z wodospadów. Jednak samo tylko zanurzenie stóp od razu przywoływało setki rybek natychmiast biorących się za obgryzanie naskórka. Za taki zabieg w Bangkoku, czy na Bali trzeba słono zapłacić, tutaj było to darmowe. Różnica była tylko taka,że tam rybki mają do paru centymetrów, a tutaj bywają 30-40 centymetrowe, które w szale obgryzania zatraciły zupełnie poczucie delikatności. Wiele czasu zajęło Markowi podjęcie decyzji "skakać, czy nie". Jednak w końcu gorąco i zmęczenie wygrało z obawą.

Wodospady Erawan to naprawdę piękne miejsce, warte obejrzenia i zrelaksowania się w wodzie. Jednak z uwagi na zakaz wnoszenia napojów w  jednorazowych opakowaniach ( czy to szklanych, czy też plastikowych butelkach) najmilszym punktem programu był powrót i dojście do pierwszego stoiska z zimnymi napojami.

Po chwili jesteśmy gotowi do dalszej jazdy. Chcemy się dostać do Sukhotai. Sprawdzamy dokładnie mapę. Widać na niej drogę przez góry, odchodzącą prosto od jeziora Sinakharin. Jedziemy więc w górę do jeziora.  Szukamy naszej drogi. Żadnej jednak nie widzimy. Nie ma też kogo zapytać. Okolica jest pusta. Dojeżdżamy do końca drogi, już po zachodniej stronie jeziora, jednak tej naszej nigdzie nie widzimy. W końcu są jacyś ludzie. Pytamy jak jechać, a Ci, że musimy wrócić do Kanchanaburi - ponad 130 km, a drogi wyrysowanej na mapie po prostu nie ma. Przekonaliśmy się, że takich perełek na naszej mapie ( w największej podziałce, jaką znaleźliśmy) jest więcej. Klnąc wracamy. W sumie nasze błądzenia "kosztowały"nas jakieś 250km.

 

  • Cmentarz w Kanchanaburi
  • Cmentarz w Kanchanaburi
  • Cmentarz w Kanchanaburi
  • Cmentarz w Kanchanaburi
  • Cmentarz w Kanchanaburi
  • Cmentarz w Kanchanaburi
  • Cmentarz w Kanchanaburi
  • Cmentarz w Kanchanaburi
  • Cmentarz w Kanchanaburi
  • Cmentarz w Kanchanaburi
  • Cmentarz w Kanchanaburi
  • Most na Rzece Kwai
  • Rzeka Kwai
  • Rzeka Kwai
  • Specyficzny znak drogowy
  • Rzeka Kwai
  • Hotel na jeziorze Sinakharin
  • Kwai
  • "bungalow"
  • Tha Thung Na
  • Tha Thung Na
  • Erawan
  • Erawan
  • Erawan
  • Erawan
  • Erawan
  • Erawan
  • Erawan
  • Erawan
  • Erawan
  • Kwai
  • Kwai
  • Jezioro Sinakharin
  • Sad papajowy
  • Droga przy Jeziorze Sinakharin
  • Świątynia  w pobliżu Kanchanaburi
  • Świątynia  w pobliżu Kanchanaburi
  • Świątynia  w pobliżu Kanchanaburi
  • Świątynia  w pobliżu Kanchanaburi
  • Kanchanaburi
  • Most na Rzece Kwai
  • Cmentarz w Kanchanaburi