Kontynuujemy podróż wzdłuż doliny rzeki Draa (Dara). Zatrzymujemy się w niewielkim miasteczku Agdz (nagromadzenie spółgłosek prowadzi do wymawiania nazwy Agadez). Pierwsze wrażenie jest bardzo miłe. Na ścianach domów otaczających mały ryneczek wiszą kolorowe, tkane ręcznie dywany . Kolory typowe dla tych terenów; ochra, pomarańczowy, ciepłe brązy, czarny i ecrue. Wzory geometryczne. Tu toczy się życie miasteczka. Można zjeść tajin (tadżin) i gorący chlebek wprost od piekarza, wypić gorącą, bardzo słodką herbatę wykończoną pianką. Po przeciwnej stronie ulicy za murem z łukami przez które przechodzi się na teren bazaru znajdował się funduk czyli zajazd dla wielbłądów. Teraz można tu kupić daktyle, które zjadane są w wielkich ilościach, uznawane są bowiem za wyjątkowy afrodyzjak. Poza daktylami, które ciasno ułożone są w pudełkach opisanych nazwami oazy z której pochodzą, na straganach powiewają różne chusty i szale, na ziemi na płachtach rozłożone są naszyjniki z kamieni m.in. z tzw. bursztynu berberyjskiego. Niedowiarkom autentyczności dużych żółtych kul; „to nie bursztyn tylko plastik” serwuje się próbę ognia. Z przepastnych kieszeni galabiji sprzedawca wyjmuje zapalniczkę i płomieniem ogrzewa korale. To prawdziwy sklep jubilerski. Piękne korale z połączonych różnej wielkości paciorków rzadkich minerałów : howlitu, awanturynu, koralowca przekładane srebrnymi ażurowymi koszyczkami przyciągają wzrok. Oczywiście należy się targować, bo początkowe ceny są niebotyczne. W Agdz za takie niesamowicie oryginalny naszyjnik wynegocjowałam cenę 15 euro przy początkowej 40! Zdecydowanie najlepiej działa stanowcze „No, its to expensive for me” i próba odejścia od kramiku. Trzeba jednak pamiętać, że jeśli podamy swoją cenę, to staje się ona obowiązująca i oznacza sfinalizowanie transakcji. Odstąpienie bowiem od niej uważane jest za niegrzeczne i źle świadczy o kupującym.
Agdz bardzo mi się podobało, takie ciche autentyczne miasteczko. Marokanki robiące zakupy na obiad, długo wybierające mięso i owoce, sprzedawcy tajinów i ludzie załatwiający różne sprawy. A nad nami niebieskie niebo na tle którego pięknie prezentuje się minaret meczetu.
Zatrzymujemy się w oazie, skąd pochodzą pyszne daktyle sprzedawane na wszystkich soukach Maroka. Mijając kazbę, z przewodnikiem i oblegani przez sporą grupę dzieci dzierżących paczki z daktylami, które usiłują nam wcisnąć, przechodzimy do wielkiego gaju palmowego. Przewodnik prowadzi nas ścieżką pomiędzy palmami pokazując rośliny, które znajdują miejsce pomiędzy pniami ogromnych drzew. Sadzi się tu zioła, a wśród krzewinek i hennę, ale i truskawki i poziomki. Żadna kropla wody nie może się zmarnować. Nawilżane od gory rosłe drzewa skapują wodę na niżej położone uprawy. Przewodnik opowiada o trudach związanych ze specyficzną uprawą daktyli. Każdy kwiat daktylowca należy zapylać na drzewach. Stąd tak rączo wchodzą na te palmy, co demonstruje nasz przewodnik. Cały czas towarzyszą nam dzieci. Z trawy splatają maleńkie figurki wielbłądów i kapeluszy, które wręczają nam chcąc sobie zaskarbić wdzięczność i obietnicę zakupienia daktyli.
Następnie zwiedzamy kazbę, która wydawała się niezamieszkana. Budulcem jest jak zawsze na tych terenach glina, a stropy są z tamaryszku. Mimo chłodu, przecież to styczeń, w smudze światła padającego z góry widać unoszące się w powietrzu drobinki kurzu. Dźwigając zakupione daktyle, obdarowani wykonanymi z trawy souvenirami kończymy wizytę w tym bardzo gościnnym miejscu z myślami o panującej tu biedzie i niedostatku.
Tuż przed Zagorą około 10 km zjeżdżamy do ksaru Tisirgat liczącego sobie 500 lat. O funkcji obronnej tej wioski w całości zamkniętej murem i bacznie obserwowanymi, kiedyś, bramami, opowiada nam jeden z mieszkańców. Następnie muzeum doliny Draa w którym znajdujemy to wszystko co zaświadcza o kulturze Berberów i jej odrębności od kultury arabskiej. Naczynia, narzędzia, stroje, mapy rysowane ręcznie i malowane, obrazy czyli to wszystko co potrzebne było na co dzień.