Czwartek, 26.XII.13
Po śniadaniu oddajemy samochód i taksówką podjeżdżamy pod granicę z Jordanią. Przejście trwa około pół godziny i przebiega sprawnie. Z granicy dojeżdżamy taksówką do jedynego w Aqabie McDonalda, gdzie spotykamy się z człowiekiem, który dostarczył nam nasz samochód - małą czerwoną KIA.
Zawsze lubię poznać trochę język kraju, do którego się udaję. Podobnie i tu. Kilka miesięcy przed wyjazdem rozpocząłem naukę arabskiego z dysków. Jak tylko przekroczyliśmy granicę postanowiłem skonfrontować swoje umiejętności z rzeczywistością w kantorze wymiany walut. Facet wyraźnie był rozanielony moimi próbami i zaczął z ciekawością dociekać w jakim kraju się uczyłem, bo jak twierdził brzmię jak bym był z Libanu... No nieźle, pomyślałem, a więc jakiś charakter ten mój łamany arabski nawet ma. Wszystkie moje próby porozumienia po arabsku z reguły zawsze się spotykały z sympatią i nieodłącznym pytaniem gdzie się uczyłem. A czasami wręcz mnie pytano, jak długo byłem w... Syrii.
W Jordanii oznakowania dróg są bardzo słabe i wraz z GPS-em nie możemy za bardzo wykoncypować na której właściwie drodze jesteśmy. Z Aqaby do Ammanu prowadzą 3 drogi. Oryginalnie mieliśmy w planie pojechać do Petry tzw. King’s Highway znaną z pięknych widoków, ale los chciał, że wylądowaliśmy za sprawą GPS-u, który chyba miał swoją własną duszę, na tzw. Desert Highway. I dobrze się stało, ponieważ po drodze trafiamy na pustynię zwaną Wadi Rum. Wykupujemy przejazd 3-godzinny starym rozklekotanym samochodem terenowym po okolicy. Za „drobną“ dopłatą kierowca bierze nas jeszcze w bardziej odległe miejsce. W sumie wyszła nam ta przejażdżka drogo, ale widoki są tego warte. Krajobrazy tej pustyni na zawsze pozostaną w naszej pamięci.
Do Petry dojeżdżamy po zmroku. Nasz GPS poddaje nas ciężkiej próbie wiary, gdyż ostatnie 30 km przedzieramy się wąziutką na jeden samochód dróżką przez pustynię pełną niezliczonych zakrętów. Na zboczach zalegają wciąż spore płaty śniegu, który czasami w formie zasp utrzymuje się na drodze. Wówczas ostrożnie przejeżdżamy przez wąską przecinkę w śniegu po zlodowaciałej nawierzchni. Słońce powoli chowa się za pagórkami a my wąską i krętą wstęgą szosy samotnie jedziemy do celu... mając nadzieje, że do właściwego celu. Szukamy naszego hotelu w plątaninie wąskich i stromych uliczek i udaje nam się go znaleźć trochę przez przypadek. Kończy się następny długi dzień pełen wrażeń.