Celem następnego dnia było Myvatn, czyli jezioro meszek i region Krafla. Po spokojnym śniadaniu wyruszyliśmy w półtoragodzinną podróż do Myvatn. Droga z Akureyri do Myvatn jest bardzo malownicza i warto jechać nią z dozwoloną prędkością, nie tylko ze względu do widoki, ale także na policję, która podobnie jak w Polsce, lubi czatować na poboczu drogi. Wygląd to trochę inaczej, ponieważ zwykle czają się w zaparkowanym na poboczu samochodzie typu kombi, który za tylną szybą ma ukrytą maszynerię pomiarową. Widziałem ich dwukrotnie, za każdym razem byłem spokojny, ale wyobrażam sobie, że mandaty na Islandii mogą być równie wysokie jak ceny.
Po drodze do Myvatn mijamy Godafoss widoczny z daleka pióropuszem piany. Z tym wodospadem związana jest historia z początków państwowości Islandii. Jednak ponieważ głupio by było przepisywać przewodnik, nie będę zgłębiał tej przypowieści. Nazwę swą ten malowniczy wodospad zawdzięcza temu, że wrzucone zostały do niego figurki lokalnych bóstw, co oznaczało ich koniec i przejście Islandii na wiarę w jednego Boga.
Myvatn wita nas tym, o czym piszą wszystkie przewodniki, a mianowicie miliardami małych meszek, które rzucają się na człowieka z niesamowitą zaciekłością. Na szczęście, o ile ma to jakieś znaczenie, nie gryzą. Starają się za to wcisnąć w każdą możliwą szczelinę i otwór ciała. Nic miłego. Pierwszym naszym celem była wizyta w supermarkecie w Reykjahlid, niewielkiej miejscowości na północnym krańcu jeziora i zakup dwóch siatek, które zakłada się na głowę i zawiązuje pod szyją. Chroni to co prawda przed meszkami, ale tak skutecznie utrudnia zwiedzanie, że w zasadzie nie wiadomo co gorsze. Ludzie na ulicy dzielą się na trzy kategorie:
· Tych co twardo idą bez siatek i ciągle machają rękami, kręcą głową i kichają
· Kosmitów, czyli tych w siatkach na głowach
· Miejscowych, którzy zupełnie nic sobie z tego nie robią. Nie wiem jak to możliwe, ale udaje im się z tym żyć.
Tego dnia pogoda nie była zbyt rewelacyjna, więc zdjęcia są kompilacją dwóch pobytów w tym rejonie. Drugim powodem małej liczby udanych zdjęć są właśnie meszki, które pchają się do obiektywu aparatu i są na większości zdjęć.
W tym miejscu zrobiliśmy wycieczkę w rejon Krafla, co opisałem w kolejnym punkcie. W tym pozostanę przy opisie Myvatn.
W okolicy Myvatn jest kilka miejsc ‘turystycznych’, można je znaleźć w każdym przewodniku. Polecam grotę Grjótagjá, która w rozpadlinie tektoniczne kryje piękny basen z gorącą wodą. Obecnie teoretycznie wejście do niej jest zabronione, jednak nikt tego nie pilnuje. Powody zakazu są dwa. Jeden to niestabilność pokrywy groty, która może się zawalić przy niewielkim trzęsieniu ziemi, a druga to bardzo gorąca woda. Temperatura wody była kiedyś znośna, ale po jednym z trzęsień ziemi wzrosła do tego stopnia, że mało kto potrafi tam się zanurzyć. Ja nie dałem rady. Niedaleko jest druga grota Stóragjá, jednak miejscowi twierdzą, że woda w niej jest na tyle specyficzna, że kąpią się w niej tylko bardzo nietrzeźwi Islandczycy lub turyści.
Można wspiąć się na krater Hverfjall, z którego dobrze widać jezioro. Zrobiliśmy to, jednak atak meszek z jednej strony czynił wspinanie się po zboczu w siatce bardzo uciążliwym, z drugiej pogoda nie dała szans na obserwację jeziora z tej perspektywy.
Kolejnym punktem jest Dimmuborgir czyli „ciemne miasto” – formacje lawowe o niespotykanych kształtach. Niestety dotarliśmy tam pod koniec dnia, byliśmy mocno zmęczeni, a meszki nie dawały spokoju w takim stopniu, że przeszliśmy szybkim krokiem najkrótszą z oznakowanych tras i z ulgą wsiedliśmy do klimatyzowanego i wolnego od meszek samochodu.
Ostatnim punktem na trasie wokół jeziora były pseudokratery. Ciekawe formacje wyglądające jak niewielkie wulkany, ale powstałe na skutek wybuchu pary wodnej, a nie aktywności prawdziwie wulkanicznej.
Teraz cofniemy się o kilka godzin do rejonu Krafla.