Na Grimsey można dostać się co najmniej na dwa sposoby. Można szybko i drogo samolotem z Akureyri lub z Reykjaviku, albo promem z Dalvik. Prom nie kursuje codziennie i warto dokładnie sprawdzić kiedy płynie. Stronę podam na końcu relacji. Prom wypływa o 9 z Dalvik, dociera na miejsce o 12-tej, a odpływa o 16-tej i z Dalvik znajduje się po trzech godzinach. Na miejscu są cztery godziny. Organizując podróż zastanawiałem się, czy to wystarczy, czy nie warto zainwestować w samolot, albo w nocleg na Grimsey. Teraz wiem (moim zdaniem), te cztery godziny wystarczają na to aby zwiedzić wyspę w stopniu wystarczającym turystycznie. Jeśli ktoś jest fanem obserwacji puffinów (maskonurów) lub innych ptaków gnieżdżących się na klifach Grimsey, można zaryzykować nocleg w hotelu przy lotnisku. Zapewne da się także przespać w jednym z kilkunastu (!) domów na wyspie, ale tego nie jestem pewien.
Wcześnie rano wyruszyliśmy do Dalvik gdzie dotarliśmy po około 45 minutach. Tym razem jechałem nieco szybciej, bo głupio by było spóźnić się na prom, a ze względu na dalszy plan podróży, powtórka nie była możliwa. Dojeżdżając do Dalvik z daleka widać spory prom. Szybki zakup biletów w kasie (na wszelki wypadek zarezerwowałem miejsca przez Internet jeszcze z Polski) i płyniemy. Rejs trochę się dłużył, ale przebiegł bez niespodzianek. Na promie za stosunkowo niewielkie pieniądze (ok. 600 ISK) można było kupić kawę, herbatę czy czekoladę „z wkładką”. Po godzinie rejsu wszystkich zdmuchnęło z pokładu i siedzieliśmy na wygodnych fotelach przysypiając w miarę możliwości.
Wysepka jest naprawdę niewielka i myśl o tym, aby tam mieszkać dłużej niż kilka dni budzi u mnie gęsią skórkę. Jedna „ulica” nawet asfaltowa o długości około kilometra, drugi kawałek asfaltu prowadzący do lotniska, przy ulicy kilkanaście, no może dwadzieścia domów i …. nic więcej. Przy porcie jedna knajpka, stacja benzynowa z jednym rodzajem paliwa, niewielki kościółek, budynek szkoły i ciągłe buczenie agregatu wytwarzającego prąd. W porcie kilka kutrów, jednak brak poważnego falochronu może świadczyć o tym, że nie zawsze da się z niego wypłynąć na połów.
Już w Dalvik ze zdziwieniem zauważyłem, że na tylnym pokładzie promu znajdują się trzy wielkie kontenery pełne dużych skał. Okazało się, że właśnie z tych skał budowany jest falochron wokół portu Grimsey. Ciekawe, że taniej jest je przywozić promem, niż pozyskiwać na miejscu. Jednak działania na miejscu wymagałyby ciężkich maszyn, a tych na miejscu nie ma. Drugim ciekawym ładunkiem promu był samochód osobowy. Zastanawiam się co poza prestiżem posiadania samochodu można mieć z niego na Grimsey. Ale auto to auto, do kościoła można w niedzielę zajechać…
W drogę powrotną prom był załadowany styropianowymi pudłami wypełnionymi rybami, co uzmysławia co jest źródłem (jedynym) dochodów mieszkańców. Przepraszam, nie jedynym, drugim są turyści, których na promie było ze 30 osób.
Po wyokrętowaniu prawie wszyscy ruszyliśmy wąską drogą wiodącą lekko pod górę - na północ. W okolicy lotniska znajduje się słup z wieloma drogowskazami, który wielu mylnie uważa, za granicę kręgu polarnego. W rzeczywistości to miejsce jest kilkaset metrów dalej na północ, choć ponoć krąg polarny zmienia swoje położenie.
Aby być pewnym, poszliśmy na północ najdalej, no prawie najdalej, jak się dało. Po drodze mnóstwo okazji do obserwacji maskonurów, mew i rybitw, które mają gniazda w wysokich trawach na wyspie i agresywnie bronią swojego terytorium. Można oberwać dziobem w głowę – polecam na wszelki wypadek noszenie czapki, mniej boli. Można także zostać obsranym, a odchody rybitw podobno strasznie śmierdzą i ubranie po takim ataku nie zawsze nadaje się do noszenia.
Po obejściu wyspy prawie dookoła, jakąś godzinę przed odcumowaniem zasiedliśmy w jedynej restauracji na wyspie. Zjadłem bardzo smacznego maskonura z grilla. Zapewne w tym momencie wiele osób obruszy się, jak można jeść takie miłe ptaszki, ale szczerze mówiąc nie bardzo się tym przejmuję. Podobnie nie miałem oporów jedząc świnkę morską w Peru…
Droga powrotna do Dalvik przebiegła w nieco lepszym nastroju, ponieważ zaczęło wychodzić słońce pięknie oświetlając zbocza gór. Pod drodze minęliśmy całkiem spory statek wycieczkowy, który wypływał z Akureyri w drogę do kolejnego miejsca na Islandii, a może na Grenlandii …
Polowanie na wieloryba nie dało zadowalających rezultatów, choć udało mi się sfocić ogon humbaka z bardzo daleka, co wywołało podziw u kilku osób, które wraz ze mną dzielnie polowały z obiektywami w dłoni. Ponieważ później zobaczyliśmy znacznie więcej wielorybów, tego zdjęcia nie zamieszczam a galerii.