Lodowa laguna Jokulsarlon jest najdalej na wschód położonym celem wycieczek zorganizowanych. Odległość kilku godzin jazdy od Reykjaviku daje szansę na dojazd i powrót w jeden dzień. Znakomicie było to widać na parkingu do którego dotarliśmy około 9:15 rano.
Jak wspomniałem wcześniej, zmieniliśmy plany i noc, którą zamierzaliśmy spędzić w samochodzie w okolicy Kverkfjoell, spędziliśmy około 30 km przed Jokulsarlon nad huczącą rzeką spływającą z czoła lodowca Vatnajokull. Zatrzymaliśmy się na nocleg około północy i po kilku godzinach snu w samochodzie ruszyliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy opuszczone farmy, znak czasów na Islandii. Rejon południowego wschodu staje się obecnie pustynią. Wąski pas ziemi między lodowcem a morzem przecięty JEDYNKĄ, mocno utrudnia życie i młodzi ludzie nie chcą dalej ciągnąć tradycji rodziców uciekając w okolice Reykjaviku.
Wracamy jednak na parking nad Jokulsarlon, gdzie spotkała mnie najgorsza przygoda podczas naszej wyprawy, sprokurowana jednak w całości przeze mnie. Ale o tym za chwilę.
Gdy robiłem zdjęcie księżyca w pełni widziałem nadchodzący wał chmur. Na Islandii nie jest to nic zaskakującego, ale po dwóch dniach ładnej i ciepłej pogody, widok chmur nie napawał optymizmem. Dlatego ucieszyłem się z w miarę pogodnego poranka.
Nauczony doświadczeniem z wyprawy na wieloryby, postanowiłem popłynąć na lagunę dużym pontonem typu Zodiac. Słusznie założyłem, że takim pontonem można podpłynąć bliżej gór lodowych, ale miało, jak się później okazało, także fatalne konsekwencje. Okazało się bowiem, że kolejny rejs odbędzie się za około 30 min. Czas spędziliśmy spacerując nad laguną i podziwiając góry lodowe, które spływały rzeką do morza. Te 30 min spowodowały całą lawinę wydarzeń.
Przyszedł nasz czas i po zapakowaniu się w grube anoraki (zdecydowanie niezbędne !) i po założeniu kamizelek ratunkowych, wsiedliśmy do sporego pontonu i ruszyliśmy w głąb jeziora. Przejazd od miejsca zaokrętowania do brzegu lodowca zajmuje około 20 min szybkiego rejsu. Powrót jest znacznie wolniejszy, ponieważ w założeniu podpływa się do kolejnych gór lodowych i trwa około 40 min.
Widoki są oszałamiające. Niestety pogoda przestała nam sprzyjać. Zaczęło najpierw siąpić, a potem zaczęła się normalna ulewa. Anoraki były zbawieniem, nie wiem, jak byśmy przeżyli ten rejs. No i my przeżyliśmy w dobrym zdrowiu, ale mój aparat niekoniecznie. Cały czas robiłem zdjęcia obawiając się, że drugi raz nie znajdę się w tym miejscu, mając w pamięci fakt, że TEN model jest podobno wodoodporny i dobrze znosi nawet bezpośredni deszcz. Zniósł, to fakt. Do końca rejsu robiłem zdjęcia i kręciłem krótkie filmy nie przejmując się nadmiernie ilością wody spływającą z anoraku na aparat. Idiotyzm sytuacji polegał na tym, że miałem w plecaku osłonę przeciwdeszczową, jednak z powodu ciasnoty na zodiaku i problemami z poruszaniem się w anoraku uznałem, że damy radę. No o po około godzinie rejsu powróciliśmy do punktu startowego, rozebraliśmy się z anoraków i galopem, w strugach ulewy wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy dalej w kierunku Vik i Dryholaey mając w planie po drodze ciekawy wodospad Svartifoss. Niestety upadł mój plan aby po powrocie z rejsu zrobić na spokojnie zdjęcia całej laguny. Zrobiłem na początku kilka fotek, ale raczej na szybko. Cóż, ta okazja umknęła bezpowrotnie. Po wyjeździe z Jokulsarlon zatrzymaliśmy się na chwilę nad kolejną, znacznie mniejszą laguną aby zrobić kilka ujęć pokazujących całość otoczenia. I tu zaczął się horror. Aparat zaczął wariować. Czasami się włączał, czasami wyświetlał jakiś ‘Error no …’ i głośno strzelał, czasami zrobił jedno zdjęcie, ale jak sami rozumiecie, pot zaczął spływać mi po plecach. Tym bardziej, że przed wylotem z Polski postanowiłem zostawić moje drugie ‘body’ EOS-a 40D w Polsce… Ilość przekleństw jakie sam na siebie wypowiedziałem i głośno i w duchu jest trudna do oszacowania. Przeklinałem zarówno swoje lenistwo, które spowodowało, że nie użyłem osłony, a także głupotę – pozostawienie drugiego body w Polsce. Ale jak to u Hitchcocka, napięcie tylko rosło. Aparat rozłożyłem na części, pootwierałem wszystkie zapadki i pokrywy i liczyłem na to, że przeschnie. Niestety …
Dramat zaczął się po dojechaniu do Svartifoss. Pogoda zrobiła się całkiem ładna, świeciło słońce, co po gwałtownym opadzie deszczu dało bardzo duszną atmosferę. Z parkingu położonego na poziomie ‘zero’ trzeba podejść ostro jakieś 25 minut aby dotrzeć do wodospadu. Oczywiście zabrałem aparat, ale ten całkowicie odmówił posłuszeństwa. Każda próba włączenia dawała jedynie komunikat „Error …” i głośne strzelanie migawki. Wściekły na siebie i załamany perspektywą wielu kolejnych dni bez działającego aparatu zupełnie nie miałem ochoty podziwiać Svartifoss i dość szybko pojechaliśmy dalej w kierunku miasteczka Vik. Po drodze pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie – typowa Islandia. W ten sposób dojechaliśmy do Vik, gdzie postanowiłem spróbować reanimacji aparatu. O tym jak to zrobiłem, opowiem w kolejnym odcinku.
Teraz tylko kolejna złota rada:
· Jeśli masz więcej aparatów, na każdy wyjazd bierz wszystkie. Nigdy nie wiesz co się stanie…