1 dzień
Znowu wypożyczamy samochód i obieramy kurs do wodospadów Akaka. Tym razem trafiliśmy na Nissana Versę, nie jest to Chrysler 200, ale i tak lepsze niż zarezerwowana Toyota Yaris.
Z Hilo do wodospadów jest całkiem niedaleko, tak więc szybko dojeżdżamy na miejsce, płacimy 5 dolarów za parking i ruszamy zobaczyć wodospad. Muszę przyznać, że na zdjęciach, które prędzej obejrzałem w sieci spodziewałem się czegoś więcej. Nieco zawiedzieni wracamy do samochodu i jedziemy, aż do Waipio Valley, tutaj tylko wysiadamy, z parkingu schodzimy po schodach na punkt widokowy i wracamy. Chciałem zjechać na dół, ale do tego potrzebne jest auto terenowe i generalnie na dole też jest problem. Bo główną atrakcją jest wodospad, jednak żeby dojść na szlak, trzeba przejść przez kilka prywatnych posesji, a podobno nie jest się tam akurat miłym gościem.
Wracamy więc w stronę Hilo, a nawet dwa razy dalej. Naszym celem jest Punalu'u Beach Park. Praktycznie co pół godziny drogi robimy postoje, bo tego dnia nie jestem w formie i chce mi się okrutnie spać. Może to też wina drogi, która praktycznie cały czas wiedzie prosto.
Około godziny 16 nareszcie dojechaliśmy, strasznie wieje, więc na kąpiel się nie decydujemy. Podziwiamy czarny piasek, moczymy nogi i znajdujemy grupkę żółwii. Nie udało się na Kauai, udało się tutaj :))
Na koniec dnia zaplanowaliśmy zobaczyć Kilauea Crater. Wstęp do parku tego dnia był darmowy, w sumie i tak nam to nic nie dało bo bilet jest ważny tydzień a kolejnego dnia musieliśmy go i tak kupić. Najlepszy widok podobno na krater jest z punktu widokowego przy Thomas Jaggar Museum. Robimy kilka zdjęć za dnia, pada mi akumulator w aparacie, wyciągam zapasowy i prrt mimo tego, że 2 dni temu ładowałem go do pełna jest pusty. Wkurzony nieziemsko, że nie zrobię zdjęć krateru wulkanu nocą zaczynam kombinować, niestety w muzeum nie było się gdzie podłączyć z ładowarką więc wyłączam aparat i czekam na całkowity zmrok. Udało się zrobić kilka fot, lecz żadna nie jest taka jak tego chciałem, statyw był, ale nie było czasu ustawiać odpowiednio aparatu, zmieniałem akumulatory na zmianę trąc je w dłoniach, wkładając robiąc jedno zdjęcie aparat padał.. Oszukać przeznaczenie...
Po stwierdzeniu, że wysiłki nie przyniosą już lepszego efektu pakujemy siędo auta i jedziemy na nocleg. Mamy spać w domku "Bali" na ogródku posesji. Na miejscu okazuje się, że nikogo nie ma w domu, a dodatkowo czujemy się jakbyśmy byli obok wielkiego statku kosmicznego. Dźwięk był niesamowity.. Drugiego dnia dowiedzieliśmy się, że ten dźwięk to wina małych żabek Coqui, które mieszkają w kwiatach, dookoła posesji. Jeżeli ktoś jest ciekawy, w jakich warunkach spaliśmy odsyłam wpisać na youtube 'coqui frog noise'', na żywo jest jeszcze gorzej! Dodatkowo jedna z takich żabek spadła mi z sufitu prosto na laptopa i ewidentnie nie chciała się ze mną rozstawać. Co dziwne w ciągu dnia nie ma śladu po tych płazach. Wracając do noclegu, przy wejściu do domu naszego hosta, zauważyliśmy zgaszoną latarkę i kartkę papieru przygniecioną kamieniem z instrukcjami. Musieliśmy iść pod domek z tą latarką, przy akompaniamencie setek żabek... Po wejściu do domku, znaleźliśmy kolejną kartkę z opisem jak trafić do łazienki i jak w ogóle odkręcić wodę. Łazienka to za dużo powiedziane... Była to słuchawka prysznica zamontowana na ścianie małego pomieszczenia gospodarczego, od zewnątrz! Kąpaliśmy się w całkowitych ciemnościach, świecąc jedynie latarką będąc otoczonymi dziwnymi dźwiękami, jeszcze nie wiedzieliśmy czego! Wyobraźcie sobie jak się czuliśmy... Jedno z ciekawszych przeżyć :)
P.S według internetu zagęszczenie tych żabek dochodzi, aż do 20 tysięcy na hektar...
2 dzień
Po nawet dobrze przespanej nocy (po czasie przyzwyczaiłem się do żab, stało się to wręcz usypiające), jedziemy spowrotem do Parku Narodowego Wulkanów, tym razem kupując bilet za 10 dolarów.
Zwiedzanie parku rozpoczynamy od szlaku Kilauea Iki Trail, jest to szlak na dno krateru, pogoda jest fatalna, deszcz i mgła takie, że nie widać nic na 2 metry. Dobrze, że i tak idzie się lasem, więc widoków się nie spodziewaliśmy. Na dole krater robi wrażenie, jednak ta pogoda trochę nas zniechęca. Postanawiamy się trochę przejść, do miejsc, w których para wodna wylatuje z dziur w ziemi i wracać. Na szczęście się przepogadza i postanawiamy dokończyć szlak. Para jest okrutnie gorąca, wydawało nam się, że widzimy ją tylko dlatego, że jest zimno i mokro i po prostu ciepło się unosi. Jednak jest naprawdę gorąca i trzeba uważać, żeby się nie sparzyć.
Kolejnym punktem jest Lava Tube, tunel wydrążony przez płynącą lawę.
Ostatnim miejscem jakie oglądamy na wyspie jest, pole lawy, które dostało się do drogi i całkowicie ją zablokowało, na koniec wpływając do Pacyfiku.
Tej nocy raczej się nie wyśpimy, bo o 2 musimy wyjechać na lotnisko, ponieważ wylatujemy z przeciwnej strony wyspy..