Około 21 lądujemy w Honolulu, rozkładamy śpiwory i śpimy na podłodze lotniska czekając na poranny lot na Kauai.
1 dzień
Rano totalnie połamani lecimy samolotem lini Island Air z Honolulu do Lihue. Podróż mija szybko, szczególnie, że jak latam piękniejszej stewardessy nie widziałem...
Po wyjściu z samolotu kierujemy się do wypożyczalni samochodowej, nie mamy ze sobą karty kredytowej, więc wracamy na lotnisko pobrać nasze bilety, zaświadczające o potwierdzeniu, że opuścimy wyspę za 4 dni. Wracamy i na szczęście, teraz mogę płacić debetówką. Zamiast zarezerwowanej Toyoty Yaris dostajemy Chryslera 200. Na początku trochę byłem przestraszony pierwszym samochodem w automacie, czułem się trochę jak Jaś Fasola, ale po kilku minutach się przyzwyczaiłem. Samochód sprawował się genialnie. Jedyne co mnie strasznie irytowało to klakson przy każdym naciśnięciu pilota.
Ledwo wyjechaliśmy z wypożyczalni zostaliśmy oczarowani, pogoda bajeczna, widać piękne góry, dużo palm. Postanawiamy, że zaczniemy dzień od wizyty na plaży. Mieliśmy na niej zakończyć dzień, ale był taki upał, że nie mogliśmy się powstrzymać. Tak więc jedziemy na Poipu Beach Park.
Po chwili odpoczynku ruszamy dalej w kierunku Waimea Canyon, nazywanego Wielkim Kanionem Pacyfiku. Teraz jeszcze bardziej chcę zobaczyć ten prawdziwy Wielki Kanion, jeżeli ten był tak wielki i piękny... Zaliczamy kilka punktów widokowych i krótki spacer, po czym wsiadamy w samochód i jedziemy zobaczyć Kalalau Lookout.
To co zobaczyłem na miejscu przerosło moje najśmielsze oczekiwania, w życiu nie widziałem piękniejszego widoku.. Zagubieni połączeni z Parkiem Jurajskim, po prostu uczta dla oczu. Zostajemy tu chwilę, robimy kilkadziesiąt zdjęć i wsiadamy w samochód. Z racji tego, że wyrobiliśmy się trochę szybciej mamy chwilę, żeby odwiedzić jeszcze jakąś plażę. Wybór padł na Polihale Beach, droga tutaj jest średnio ciekawa, generalnie nie polecam wyjazdu tam innym autem niż terenowe, na szczęście mimo kilku trudnych momentów daliśmy radę. Plaża jest niesamowicie długa i niesamowicie piękna, jednak do kąpieli raczej się nie nadawała, ogromne fale skutecznie nas odstraszyły i skończyło się tylko na zmoczeniu nóg i spacerze na koniec.
Wieczorem jak zwykle mamy małą przygodę ze znalezieniem naszego hosta. Po wielkim błądzeniu i braku odpowiedzi na nasze telefony z jej strony, postanawiamy spróbować sami wejść do środka. Okazuje się, że drzwi są otwarte, przygotowana w pokoju dla nas kartka powitalna. Trochę się wystraszyliśmy jak przechodziliśmy do łazienki, a w pokoju obok siedział mężczyzna i nawet nas nie zauważył. Okazało się, że mieszka tam na stałe wynajmując pokój. Ciekawe podejście do życia, nie przejąć się, że ktoś obcy wchodzi mi do domu.
2 i 3 dzień
Kolejne dwa dni były najbardziej wymagające w czasie całej podróży. Postanowiliśmy zamiast korzystać z helikoptera, wydając przy tym około 200 dolarów za godzinę przyjemności, zmęczyć się trochę ale mieć niewątpliwie większa satysfakcję z przejścia Kalalau Trail. Szlak oferuje widoki nie z tej ziemi. Sam szlak mierzy 18 kilometrów. My niestety na te dwa dni zrezygnowaliśmy z samochodu i mieliśmy do przejścia dodatkowo około 8 km z ostatniego przystanku autobusowego w Hanalei. Na szczęście młoda para z Los Angeles, podrzuciła nas 3 ostatnie km do szlaku. Niestety ulewa rozpętała się taka, że już byliśmy blisko, żeby zawracać. To znaczy bardziej mój znajomy, ja to się poddaję tylko jak już sytuacja jest krytyczna.
Mniej więcej w połowie i na końcu szlaku znajduje się pole campingowe, żeby jednak tutaj spać należy mieć permit, który można uzyskać prędzej przez internet, warto rezerwować wszystko z wyprzedzeniem, ponieważ ilość miejsc jest ograniczona.
Przejście szlaku zajęło nam 8 godzin, jednak praktycznie co 2 minuty mieliśmy postój, a to żeby porobić zdjęcia a to, żeby schłodzić się w strumyku. Praktycznie z każdym spotkanym na szlaku rozmawialiśmy no i się nazbierało. Czas i tak nienajgorszy. Na tablicy na początku szlaku widniał napis od 6 do 12 godzin drogi.
Z bardziej emocjonującyj chwil, pamiętam spacer przez dżunglę, nie mogłem się powstrzymać od huśtania się na każdej lianie po drodze. Strach budzi odcinek, w którym poruszamy się po klifie, jest bardzo wąsko i stromo, a z góry leci masa kamieni, zrzucanych przez kozice albo po prostu przez wiatr. Trzeba uważać, jeżeli ktoś nie jest pewny swoich umiejętności lub ma lęk przestrzeni nie polecam tego szlaku.
Kiedy ukazało nam się Na Pali Coast w pełnym blasku, zostaliśmy oczarowani, ja nie chciałem dalej iść tylko leżeć na polance i patrzeć na te góry. W życiu nie widziałem piękniejszego miejsca! Trochę nas jednak gonił czas, bo trzeba było jeszcze przed zmrokiem rozbić obóz. Po ostatniej godzinie trekingu dochodzimy do plaży, momentalnie zrzucam buty i pakuję się do Pacyfiku, zimne piwo tak nie cieszyło jak możliwość schłodzenia rozgrzanych, pełnych odcisków stóp.
Nie mamy namiotu więc robimy mały rekonesans, w okolicy znajduje się kilka jaskiń jednak pogoda jest świetna, dlatego decydujemy się na nocleg na plaży pod chmurką w samych śpiworach. Staramy się względnie zabezpieczyć najważniejsze rzeczy przed kradzieżą, chowając je do śpiwora czy przywiązując do siebie.
Widząc jednak jaka panuje tutaj atmosfera porzucamy wszystko i idziemy zobaczyć wodospad. Jak się okazało na miejscu, przy wodospadzie znajdują się specjalne rury, dzięki którym można wziąć kąpiel. Przykładamy taką rurę do skał, po których płynie woda a drugi koniec kierujemy na siebie. Nie można tylko korzystać z mydła ani innych środków czystości. Czułem się jak rozbitek na bezludnej wyspie. Cast Away- poza światem :))
Po kąpieli zaczęło już się ładnie ściemniać dlatego ładujemy się w śpiwory i oglądamy zachód słońca. Po wszystkim jeszcze długo nie mogłem zasnąć podziwiając niebo, tylu gwiazd na raz chyba jeszcze nie widziałem. Do tego co chwilę, mogliśmy oglądać spadające gwiazdy, raz to chyba nawet jakiś meteoryt się spalił, bo błysk był okrutny i kolor zielony, dość specyficzny. A może to było słynne UFO? :)
Mimo tego, że nie spałem za długo, obudziłem się idealnie wypoczęty. Po szybkim śniadaniu startujemy w drogę powrotną, musimy zdążyć na autobus, ostatni mamy o godzinie 20. 26 km przed nami, no to w drogę.
Droga powrotna zajęła nam 6 godzin, może przez to, że nie robiliśmy w ogóle zdjęć po drodze. Za to zrobiliśmy sobie kilka dłuższych przerw przy strumykach. Powrót już mnie tak nie zmęczył. Po drodze zajadałem się jeszcze owocami, których rosną tam setki- Guava- po polsku Gujawa. Gdybym nie zapytał jednego z turystów czy nie wie co to jest, w życiu bym pewnie nie miał okazji spróbować. Wytłumaczył nam jak to się je, które zrywać, mi posmakowały, znajomy trafił na robala i się zraził.
Szlak kończymy chwilą odpoczynku na Ke'e Beach. Plaża słynie z możliwości zobaczenia żółwi, jednak ja przeszedłem całą i nie spotkałem ani jednego. Trafiłem jednak na wielkiego, śpiącego Lwa Morskiego.
Po chwili odpoczynku wyruszamy w stronę Hanalei, kolejny raz mamy problem ze złapaniem stopa, jednak nie ma się czemu dziwić, kilka razy złapały nas ulewy i umorusani nieprzeciętnie nie byliśmy godni podwózki. Po przejściu kilku kilometrów udaje nam się złapać jednak busika szkolnego i razem z dzieciakami jedziemy. Czekając jeszcze na autobus udajemy się do Bubba Burger, usiadłem nawet w tym samym miejscu, w którym siedział Bill Clinton, to jest coś! :) Po powrocie wykończeni padamy spać.
4 dzień
To nasz ostatni dzień na Kauai, żeby nabrać siły przed kolejnymi szlakami i eksploracją kolejnych wysp, ten dzień miał być typowo wypoczynkowy. Przecież jesteśmy na Hawajach, więc trzeba się trochę pobyczyć na plaży. Kupujemy spory zapas piwka i jedziemy do Hanalei do zatoki Hanalei Pier, poczuć prawdziwy klimat wakacji.