Podróż Jamajka - Martha Brae Rafting



2013-05-03

Wielokrotnie już powtarzałem, że jesteśmy wczasowiczami o ciągotkach kulturowo-historycznych. Nic więc dziwnego, że chcieliśmy pojechać do Kingston i Spanish Town by zobaczyć kolonialną przeszłość wyspy, by zwiedzić muzeum Boba. Niestety z całego resortu tylko ja i Orszulka się zgłosiliśmy. Reszta towarzystwa zbyt przyklejona do leżaków oraz barów była. A co tam, po co coś zobaczyć? Po co zwiedzić cokolwiek poza pobliskimi klubami? Po co? Jak tu darmowe picie i jedzonko serwują 24h? Nie pierwszy już raz przekonuję się, że zarówno Anglicy jak Amerykanie w gruncie rzeczy nie są ciekawi świata. Wycieczka została odwołana z powodu niewystarczającej obsady. By wyjazd się udał min 4 osoby powinny się zgłosić. Moje pierniki stwierdziły, że jeśli muszą to pojadą, ale długa podróż w upale, w małym samochodziku. Nie miałem sumienia ich ciągnąć. Tak więc koniec końców nie zwiedziłem stolicy. Tak sobie myślę, że podobną przygodę miałem na Dominikanie…..Czyżby coś było z tymi Karaibami?

 

 

W związku z tym przełożyliśmy wyjazd do wodospadów by mieć ostatnie dni na odpoczynek i błogie lenistwo. I jak się okazało wycieczka okazała się strzałem w dziesiątkę. Po krótkiej, około godzinnej jeździe szosą ciągnącą się wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża Jamajki dotarliśmy do dość niepozornego miejsca. Tak pośrodku niczego. Znaleźliśmy się pośrodku prawdziwego lasu deszczowego. Otaczająca nas zieleń nieomal kapała. Było chłodniej niż na wybrzeżu. Aby dopełnić me szczęście powsadzano nam na łby kapoki i parami puszczono na rozklekotane bambusowe tratwy, którymi mieliśmy spłynąć leniwą tropikalną rzeką. Stoję ci ja nabrzeżu, patrzę jak kolejne pary "wskakują" na tratwy i płyną. Wszystko się kiwa. Myślę, nie ma bata nie wsiądę. Tym bardziej, że wodoszczelny aparat zostawiłem w sejfie, a przy sobie miałem moje ostatnie cudeńko. mowy nie było bym naraził mojego pieszczoszka na kąpiel nawet w tak uroczej i leniwej rzeczce. Kolejka nieubłaganie się zbliża. U mnie burza w mózgu "co robić?". Z jednej strony aż mi się tyłek sam trzęsie by się walnąć na tratwę a z drugiej aż mnie cofa na samą myśl o pieszczochu. Nasza "opiekunka" chyba się skapnęła o co chodzi bo mówi, że spokojnie możemy płynąć z aparatem, rzeka ma mieć kilka stóp głębokości, gdzieniegdzie tylko głębiej, ale nie ma szybkiego nurtu, nie ma niebezpieczeństw, więc spokojnie możemy wziąć pieszczocha na przejażdżkę. Jak można to można. 

 

 

W kapoku było niemiłosiernie gorąco i niewygodnie. Więc go ściągnąłem i podłożyłem sobie pod nogi. Siedzieliśmy na miękkich poduchach z tyłkami gdzieś na poziomie wody. Jest cudnie. Zielone wody rzeki leniwie, bardzo leniwie serpentyną ciągną się pomiędzy lasem deszczowym. Wszędzie dookoła słychać trele niewidocznych ptaków. Co chwila owiewa nas chłodny wiatr. Nic, tylko relaksować się i cieszyć się każdą minutą. Gdzieniegdzie woda była tak płytka, że wydawało się, że tratwa w każdej chwili zacznie trzeć o kamieniste dno. Po obu stronach rzeki ściany zielonych pnączy. Nad wodą egzotyczne rośliny zwane ze względu na wielkość oraz kształt liści "słoniowymi uszami".

 

 

Nie wiem czy to moje szczęście, czy tak już mam ale nigdy nie ma lekko. Na Jamajkę wybrałem się nie tylko z pienikami ale również z Orszulką. A że jest to dziewczę o ułańskiej wręcz fantazyji i szczęściu (lub pechu)- to akurat zależy od opowiadającego i własnej interpretacji. Więc i tym razem bez przygód się nie obeszło. Płyniemy sobie, rozkoszując się egzotyczną przyrodą i ciszą gdy za zakrętem na brzegu ukazał się miejscowy "handlarz pamiątek". Już go prawie minęliśmy. Już byliśmy prawie bezpieczni. Aż tu ci on niespodziewanie czymś rzuca w Orszulkę i woła, że to dla pięknej pani. A jak z kobitkami jest wszyscy wiemy. Kupił ją bez reszty komplimentem i do tego jeszcze prezentem, którym okazała się być całkiem zmyślna miniaturka naszej tratwy. Nie bardzo co prawda wiem po co ona jej miała być? By się bawić w domu w wannie? Mniejsza. Fajne ci to było i w dodatku darmo. Orszulka tak się rozochociła, że postanowiła coś za nią dać naszemu flisakowi, by ten przekazał to naszemu "sprzedawcy". O kobieca naiwności. Dobrze tego jeszcze ze mną nie zdążyła przedyskutować gdy  spostrzegliśmy jak sprzedawca za nami na rowerku brzegiem dybie. Dwa razy nawet nie mrygnęliśmy gdy już był przy naszej tratwie i wyceniwszy swe rękodzieło na 5$ czekał na zapłatę. Tak tym Orszulkę rozbawił, że dała mu je. Po pewnym czasie nasz flisak również postanowił coś na nas zarobić. Minąwszy rosnące nad brzegiem drzewo z owocami jak kokosy zaczął tyradę jak to w deszczowe dni flisacy wybierają się w góry by zbierać te owoce by potem z ich łupin wykonywać różniaste przedmioty. Nam dostały się przepięknie cyzelowane ni to puchary ni to wazony. Drogie ci to było, ale przynajmniej mamy pewność, że to autentyczne a nie "made in china". 

  • Img 1053
  • Img 1058
  • Img 1060
  • Img 1063
  • Img 1065
  • Img 1074
  • Img 1076
  • Img 1081
  • Img 1086
  • Img 1090
  • Img 1092
  • Img 1095