Praca w wolontariacie wypełniała nam większość dnia, udało się jednak, na szczęście wymknąć od czasu do czasu na jakieś łażenie, w moim przypadku - na przypominanie sobie zakątków wyspy, które odwiedziłam jesienią 2007. Z przyjemnością wróciłam na tę niezwykłą, nieco szaloną wyspę.
Parę razy wybrałam się do którejś z cichych zatoczek, aby tam popływać bez tłumów - Mare Morto, Cala Galera. Pojechałam autobusem na sam koniec, do Albero Sole, skąd poszłam w kierunku latarni morskiej na najbardziej wysuniętym na zachód punkcie wyspy, tam gdzie najwyższe i najbardziej niedostępne są brzegi.
Poszłam do Drzwi do Europy, symbolicznego pomnika marzeń nielegalnych imigrantów, dla których, jak powiedział Papież Franciszek, Lampeduza jest latarnią morską, pokazującą cel, ale może też być tą ostatnią skałą, na której kończy się droga...
Odwiedziłam Bar Dell'Amicizia, już bez Don Pino, który w zeszłym roku pożegnał na zawsze Lampeduzę i resztę naszego świata.
Przedstawiając się jako wolontariuszka Legambiente zawitałam też do Szpitala dla Żółwi na Lampeduzie, witana bardzo przyjaźnie, oprowadzana przez panią doktor, ratującą wraz tamtejszymi wolontariuszami (studentami biologii) ranne i chore żółwie.
Lubię wracać w znajome miejsca. Wówczas podróż nabiera jakby więcej sensu - prócz tego co nowe jest w niej również miejsce na wspomnienia...