Kolejny dzień zaczęlismy od przejazdu przepiekną widokową trasą uczepioną skał nad samym oceanem. Widoki powalały!! Stałam na skraju urwiska, patrzyłam na cudowne zatoki, baraszkujące w oddali wieloryby i czułam się jak na filmie!
Potem stateczkiem popłynęliśmy na wyspę fok. To taka nieduża skalista wysepka oddalona o 15 minut od uroczego portu Hout Bay. Na wyspie istne pandemonium! Jest tam tych fok kilka tysięcy i kłębi się to w absolutnym rozgardiaszu na skałach i dookoła.
Potem dojechaliśmy do uroczego miasteczka Simon’s Town, gdzie z kolei jest plaża zaanektowana całkowicie przez 2.500 pingwinów Jakie to są urocze stworzonka!! Drepczą sobie dostojnie na krótkich nóżkach, nic sobie nie robią z turystów podglądających ich życie ze specjalnie do tego zbudowanych platform. Ocean huczy, słońce piecze, a one jakby nic spacerują sobie po plaży, kąpią się, albo po prostu siedzą na skałach. Porobiłam im mnóstwo zdjęć, nie mogłam przestać !
Na zakończenie dnia pojechaliśmy na koniec świata, czyli na Przylądek Dobrej Nadziei. To tam gdzie zlewają się dwa oceany, gdzie rozbiło się na przestrzeni wieków wiele statków, gdzie fale huczą i przelewaja się od zarania dziejów. To na tych wodach zaginął „Latający Holender” i podobno do dzisiaj czasami widać jego żagle na wzburzonym oceanie. Wdrapałam się na wierzchołek aż do latarni morskiej. Ledwo tam wlazłam, ale widok był tego wart! Patrzyłam na koniec świata!!