Droga prowadzi przez góry i dżunglę. Od czasu do czasu maleńkie miejscowości przypominające bajkowe ogrody.Ruch na drodze niemal żaden. Niewiele widziałam w życiu miejsc tak zbliżonych swoim wyglądem do biblijnego Edenu. Tutaj nie mogę się oprzeć wrażeniu,że chyba tak właśnie musiało to wyglądać.
Las powoli przerzedza się, a jego miejsce zajmują plantacje trzciny cukrowej. Od tego miejsca skręcamy na wschód - z powrotem w kierunku wybrzeża. Nocą dojeżdżamy do do South West Rocks - miejscowości na brzegu Pacyfiku z piękną latarnią na wysokim , wchodzącym w ocean wzgórzu i niczym nie skażoną , kilkudziesięciokilometrową, cudowną, pustą plażą.
Na parkingu obok latarni morskiej "zacumowujemy" na noc. Obok mamy parę wybudowanych grillów, stoły i ławki ( jak to zwykle w Australii) , przepiękny widok właściwie w każdą stronę,parę przyjaźnie nastawionych kangurów...i wszystko darmo. Robimy sobie kolacje, pijemy wino, dokarmiamy lokalsów ( znaczy kangury), rozkoszujemy sie nocnymi widokami i....jesteśmy ofiarą wyjątkowo krwiożerczych bestii - australijskich komarów.
Taki komar w tysiącu odmian, na jakie natkniecie się na tym kontynencie to wyjątkowo up...wa bestia. Jeden osobnik nie ukąsi Cie raz...o nie!To byłoby zbyt łatwe. Jeden osobnik musi ukąsić swoją ofiarę 20-30 razy, żeby się nasycić! Gorsze od komarów są już chyba tylko miejscowe muchy...ale to całkiem inna historia.
Ranek zastaje nas wysoko nad taflą Pacyfiku.Ocean jest...spokojny!...całkiem tak, jak jego nazwa.
Śniadanko z widokiem i nienasyconym kangurem oczekującym na jakiś przysmak, krótki spacer do latarni morskiej i podziwiamy widok. W dole plaża, o której już pisałam ciągnie się po sam horyzont. Z tej wysokości , to pewnie z 50 km. Na plaży nie ma żywej duszy...już się cieszę,że za chwilę tam będziemy.
Zjeżdżamy na plażę poprzez fragment dziwacznie pokręconego lasu i zatrzymujemy się na polu biwakowym tuż przy plaży. Na polu widzimy jeszcze trzy samochody. Idziemy na plażę, a tam po sam horyzont jesteśmy absolutnie sami nie licząc jakichś 3 osób naprawdę bardzo daleko od nas. Pacyfik jest naprawdę piękny!
Jedziemy dalej na południe. Mijamy Port Macquarie i dojeżdżamy do Laurieton. Tutaj odwiedzamy Dooragan National Park, a właściwie to jeden jego punkt - górę North Brother z której roztacza się przepiękny widok na port jachtowy, Pacyfik, lasy mangrowe i plaże.
Po chwili ruszamy dalej. Jadąc autostradą szybko zbliżamy się do Sydney.Około 100 km przed miastem skręcamy na zachód i wzdłuż rzeki Hawkesbury jedziemy do Wisemans Ferry - promowej przeprawy przez rzekę. Jesteśmy już bardzo zmęczeni, więc chcemy zrobić kolacje i przespać się.
Kolacja była wspaniała, jednak to urocze miejsce ma jeden negatyw...hordy komarów spragnionych krwi. Postanawiamy wiec jechać dalej w kierunku Blue Mountains, w których byłam już dwa razy, ale dotychczas nie miałam okazji ich zobaczyć.