Już na miejscu taksówką jedziemy do Apollo Rentals, skąd bierzemy nasz pałac na kółkach.Ponieważ coś takiego bedziemy prowadzili po raz pierwszy , otrzymujemy wiele instrukcji werbalnych , a dodatkowo obejrzeć musimy specjalnie przygotowane półgodzinne , instruktażowe wideo dotyczace obsługi auta - zwłaszcza jego części mieszkalnej.
Po tym już możemy wyjeżdżać.
Auto jest po prostu boskie!Sześć łóżek,dwa salony,lodówka,mikrofalówka, telewizor, wideo, kuchnia, łazienka,ubikacja - to wszystko znajduje się w wyposażeniu. Dodatkowo standardem jest kamera cofania ( bardzo przydatna przy gabarytach małego autobusu).
Chcemy się szybko wydostać z Brisbane i pojechać do pobliskiego Surfers Paradise. Zaledwie 70 km i do tego autostradą pokonujemy jednak w trzy godziny.Po pierwsze - Marek musi przywyknąć do rozmiarów naszego auteczka, po drugie jesteśmy głodni ,po trzecie musimy jakoś wypełnić lodówkę…głównie świetnym winem na kolację :)
Dojeżdżamy do Surfers Paradise, będącego główną częścią Gold Coast - aglomeracji miast na południe od Brisbane. Miasto wygląda jak krzyżówka Las Vegas, Maiami i Honolulu. Piękne plaże,mnóstwo przystojnych surferów,ogromne wieżowce tuż przy brzegu oceanu i kasyna. Marek mówi, że mimo tego wszystkiego i tak jest tu znacznie ładniej , niż w jakimkolwiek z wymienionych miast amerykańskich.
Tereny zurbanizowane jednak nie są tym, co w Australii najlepsze i już po paru godzinach żegnamy się z tym turystycznym molochem i wjeżdżamy w pobliskie góry. Nagle jesteśmy w innym świecie. Parę kilometrów zaledwie,a dookoła dżungla-miejscami niemal dziewicza , pomimo że jak na ten kraj to bardzo gęsto zaludniony teren.
Przejeżdżamy przez gory,lasy,rzeki, ( całkiem jak w piosence, bo i doły też tu były) by na małym parkingu głęboko w tropikalnej dżungli zaparkować i porozkoszowac się wspaniałą kolacją i schłodzonym savignon blanc i semillon.
Ranek następnego dnia budzi nas kakafonią dźwięków wydawanych przez ptaki, owady i przepływających obok potok i wodospad.Mam wrażenie, że to dźwięki,jakie słyszy się w raju. Wita nas piękne słońce przebijające się poprzez gęste drzewa.Za chwilę ruszymy na zwiedzanie okolic.
Niestety nasze cudo na kółkach nie sprawuje się najlepiej w górach , a do tego ten ekonomiczny model podnosi swoje spalanie ze zwyczajnych 19 l/100km do niemal 30.
Po godzinie dojeżdżamy do Mt Tamburine przepięknie położonej miejscowości na porośniętym dżunglą górskim grzbiecie. Wysokość zaledwie 500-800 m n.p.m, ale jeśli dodamy do niej efekt wychładzający odparowywanej w gęstym lesie wody, to okaże się,że różnica temperatur w porównaniu do pobliskiego Gold Coast wyniesie średnio ok 8-10 stopni C. Jest tu naprawdę przyjemnie, chociaż bardzo wilgotno.
Niedaleko trafiamy na winiarnię robiącą tropikalne odmiany win. Nie są złe, ale jednak daleko do tych, które znam z Barossa Valey, Mc Laren Vale, czy Clare Valley w południowej Australii. Jest tu jednak coś innego - wina owocowe, jakich jeszcze nie piłam. Robione z udziałem szlachetnych odmian drożdży i wkładem pracy i serca równym temu, jakiego wymaga winogronowa konkurencja smakują zaskakująco dobrze, Nie są słodkimi ulepami cuchnącymi dwutlenkiem siarki, lecz czymś, co naprawdę przypomina szlachetne wina. Wino mangowe - istna pycha! Marek mówi, ze lepsze , a nawet znacznie lepsze robi się w okolicach Mission Beach w północnym Queensland i że wybór owoców jest tam wręcz nieprawdopodobny, ale mnie nie było dane tego spróbować.
Jedziemy dalej i nagle naszym oczom ukazują się swojskie obrazy. To prowadzona przez Polaków restauracja w polskim stylu , galeria i w ogóle lokalny ośrodek polskości, łącznie z bocianami ( chociaż te były sztuczne ). Przy miasteczku znajdujemy też parę pięknych,chociaż niewielkich wodospadów.
Za chwilę jedziemy dalej - do Natural Bridge Waterfall. To wodospad wlewający się do wielkiej , skalnej niszy. Miejsce interesujące, zwłaszcza nocą,gdyż porośnięte jest fluoroscencyjnymi porostami, a w pobliżu rosną również "świecące” grzyby. Niestety - nie możemy zostać do nocy, a szkoda. Przez góry jedziemy w kierunku południowym i wkrotce przekraczamy granice stanów, wjeżdżając do Nowej Południowej Walii.