Czwartek, 7.II.13
Aby szybciej pokonać kilkusetkilometrowe odległości pomiędzy poszczególnymi ciekawymi miejscami w Birmie, korzystamy z niewielkich samolotów śmigłowych obsługujących lokalny ruch. Po godzinie lądujemy na niewielkim lotnisku w Heho, które leży w pobliżu jeziora Inle. Około 30 km stąd jest jaskinia Pindya, która jest jednym z wielu świętych miejsc dla Buddystów z uwagi na ponad 8000 posągów Buddy, które znajdują się w jaskini. Można by powiedzieć, że o ile na wyobraźnię Katolików działają głównie rozmiary i materiał (też czym więcej złota, tym lepiej), to Buddyści dodatkowo ulegają jeszcze magii miejsca i ilości. Tysiące złotych posągów Buddy wspaniale kontrastują a jednocześnie harmonizują z surowością jaskini.
Obecna nazwa Birmy oficjalnie została zmieniona na Myanmar. Od samego początku próbujemy ustalić dlaczego stara nazwa została zmieniona i przyczyny tej zmiany ewidentnie postrzegane są różnie w zależności z kim na ten temat rozmawiamy. Według naszej przewodniczki w Rangoon nazwa Myanmar to stara nazwa Birmy funkcjonująca jeszcze w czasach nim Brytyjczycy Birmę uczynili swą kolonią. Według niej Anglikom trudno było wymówić słowo “Myanmar” i zniekształcili je do postaci “Birma”. Gdy nastała nowa władza wróciła stara prawidłowa nazwa. Zupełnie inne spojrzenie na to ma nasz przewodnik opiekujący się nami w prowincji Shan, który pochodzi z drugiego co do liczebności plemienia zamieszkującego Birmę. Jimmy nam tłumaczy, że oryginalna nazwa kraju od stuleci brzmi zależnie od dialektu coś jak “Bama” a słowo “Myanmar” jest nazwą najliczebniejszego plemienia. Tak się jednocześnie składa, że rząd generałów właśnie z tego plemienia się wywodzi.
Na noc zatrzymujemy się w małym miasteczku Kalaw. Jutro rano wyruszamy na dwudniową pieszą wędrówkę przez kolorowe wioski położone wśród okalających tę okolicę pagórków i wzgórz.
Piątek, 8.II.13
Wcześnie rano wyruszamy na pieszą wędrówkę przez góry od wioski do wioski. Na początku panuje przyjemny chłód, ale gdy zbliża się południe robi się coraz bardziej gorąco. O 12:30 docieramy do niewielkiego klasztoru położonego na jednym z wzniesień. Nas turystów jest tylko dwoje, ale towarzyszą nam jeszcze 4 osoby: przewodnik, chłopiec niosący wodę, kucharz i pomocnik kucharza, którzy niosą zapasy żywności i sprzęt do gotowania. Podczas gdy my łapiemy oddech po wspinaczce, kucharz przygotowuje wymyślny lunch. Gdy dochodzi do prezentacji potraw, to łapiemy się za głowę - my tyle nie zjemy! Wszystko jest pyszne, ale chyba najlepsza jest zupa z soczewicy.
Po lunchu musimy jeszcze oddać się sjeście w zadaszonym pomieszczeniu. Uprzejmi zakonnicy kładą nam na podłodze maty a nawet przynoszą nam po poduszce. Miła drzemkę przerywa nam tylko jakiś potężny natrętny trzmiel, który lata jak zwariowany po całym pomieszczeniu siejąc w naszych sercach niepokój.
Czas wyruszyć w drogę. Mijamy małe wioski, plantacje herbaty, pomarańczy, kawy, papaji, buddyjskie klasztory. Zwłaszcza jeden, położony w wiosce o dźwięcznej nazwie Tańczący Koń, ma bardzo dużo uroku - stary drewniany stojący na palach. Obok jest zbiornik z wodą, w której myją się młodzi zakonnicy w nowicjacie. Ludzie z reguły są bardzo przyjaźni, uśmiechnięci i ochoczo wymieniają z nami pozdrowienia “minga laba”.
Na noc zatrzymujemy się w małym klasztorze, gdzie jest 3 zakonników i kilkunastu chłopców w nowicjacie. Nasz kucharz znowu przygotowuje nam ucztę składającą się z 7 dań, którymi mogłoby się wyżywić swobodnie 6 osób. Jednym z dań jest potrawa z liści musztardy, która nam bardzo smakuje.
My okupujemy pokój gościnny, który jest de facto wielką salą a nad nami śpią młodzi nowicjusze. Budynek jest drewniany a przez to bardzo akustyczny. Wszystko bardzo dokładnie słychać, co się dzieje na górze. Nagle chłopcy zaczynają śpiewająco odprawiać modlitwę. Trwa to około 15 minut i nagle wszyscy milkną. Czyżby poszli spać? Jednak 10 minut później znów rozpoczyna się śpiew - to była tylko medytacja. Po drugiej serii śpiewów chłopcy zaczynają głośno rozmawiać i puszczają amerykańską muzykę z lat 60-tych. Trwa to jednak nie dłużej niż 20 minut i nagle wszystko milknie. Cisza nocna trwa do 5:45, którą znów przerywa modlitwa…
Sobota, 9.II.13
Kończymy nasza piesza wędrówkę przy drodze, gdzie spotykamy się z kierowcą i Jimmy’m. Jedziemy pół godziny do obozy z emerytowanymi słoniami. Następnie jedziemy 2 godziny do miasteczka położonego nad jeziorem Inle, skąd łodzią płyniemy do hotelu położonego na palach na jeziorze.
Na śniadanie nasz kucharz znów przygotował szereg przysmaków. O ósmej jesteśmy już w drodze. Podążamy wąską polną dróżką wijącą się pośród kolorowych pagórków, na zboczach których położone są plantacje herbaty, kawy, pomarańczy, mango, papaji i innych tropikalnych owoców. Robi się coraz cieplej, więc po kilku godzinach marszu z wielką radością i ulgą wypatrujemy na drodze czekający na nas samochód.
Teraz przez pół godziny zjeżdżamy wąskimi serpentynami do położonego poniżej obozu z emerytowanymi słoniami. Żyjący w normalnych warunkach słoń żyje około 70 lat, lecz gdy jest zmuszony do ciężkiej pracy zużywa się znacznie szybciej. Pracujące przy wyrębie drzew w dżungli słonie często po kilkunastu latach pracy są już niezdolne do dalszej pracy, więc pojawia się pytanie co z nimi dalej zrobić. Kilka lat temu pewien człowiek wpadł na pomysł, aby zorganizować na swojej posiadłości coś w rodzaju przytułku, gdzie słonie mogłyby dożyć spokojnej starości stanowiąc jednocześnie atrakcję dla odwiedzających obóz turystów.
Bliski kontakt z tymi subtelnymi olbrzymami jest sam w sobie miłym przeżyciem. Ale ku mojej konsternacji Marioli samego kontaktu było za mało i postanowiła wejść tak jak stała do wody aby umyć słonia.
Teraz jedziemy 2 godziny do małego miasteczka położonego nad jeziorem Inle. Tu przesiadamy się na długą i wąską łódź i płyniemy do naszego hotelu, który położony jest na… jeziorze na palach! W różnych miejscach już spałem, ale to jest dla nas obojga coś nowego. Owszem wcześniej mieszkaliśmy w chatach na palach w Amazonii, Pantanal i na Borneo, ale w porze suchej pod nami była ziemia, a tu jednak jesteśmy nad wodą. Gdy zapada zmrok, temperatura nieco opada i robi się bardzo przyjemnie. Kolację jemy na tarasie z pięknym widokiem na jezioro.
Niedziela, 10.II.13
“Inle” w miejscowym języku znaczy “cztery wioski”. Ewidentnie nazwa jeziora pochodzi z dawniejszych czasów gdyż obecnie wokół jeziora jest około stu wsi. Władze nawet musiały uchwalić zakaz dalszej rozbudowy gdyż wkrótce prawdopodobnie zostałoby zasiedlone całe jezioro.
Mieszkańcy wsi położonych na jeziorze żyją z rolnictwa i rybołówstwa, nie licząc oczywiście turystyki. Rybacy przez lata opracowali dość niezwykłe techniki łowienia ryb a także samego napędzania łodzi. Do wiosłowania używają częściowo nóg, sposób, jakiego nigdzie indziej na świecie nie widziałem. Widok rybaków na jeziorze łowiących ryby jest tak malowniczy, można po prostu godzinami obserwować ich na tle pięknych widoków jakie się rozpościerają wokół jeziora. Co rownież warte jest wzmianki, to to, że ludzi ci robią to co ich ojcowie i dziadowie, bo taka jest tradycja i nie zwracają specjalnie uwagi na obserwujących ich z zainteresowaniem przyjezdnych z dalekich stron. Pamiętam jak kiedyś na Madagaskarze moją uwagę zwróciły kobiety łowiące ryby na polach ryżowych. Widok był to niezwykły i postanowiłem to uwiecznić na zdjęciu i filmie. Ale gdy kobiety zauważyły mój manewr to z miejsca wszystkie ruszyły do mnie na wyścigi by zainkasować za pokaz. I rzeczywiście, te pierwsze, które mnie dopadły zarobiły na zdjęciu więcej niż łowiąc przez cały dzień ryby, reszta niestety nadal misiała się zadowolić z zysku z połowu ryb, bo ja musiałem się pospiesznie ewakuować.
Osobną ciekawostką są pływające pola uprawne rozpościerające się wokół domów na palach. Można je uprawiać tylko z łódki bowiem są to pola unoszące się na powierzchni wody. Pomiędzy polami są wąskie kanały na tyle szerokie aby zmieściła się tam wąziutka łódka tubylców. Pola przyszpilone są długimi żerdziami do dna aby się nie rozpłynęły po całym jeziorze. Widok jest nie z tej planety!
Życie na jeziorze Inle toczy sie w dużej mierze na wodzie - pływające pola uprawne, wsie na palach, nic więc dziwnego, że i klasztory oraz świątynie też są na wodzie na palach. Najbardziej znanym klasztorem w okolicy jest Nga Phe Kyang czyli Klasztor Skaczących Kotów. Oprócz walorów architektonicznych i religijnych klasztor zdobył sobie sławę dzięki kotom, które chętnie skaczą przez obręcze. Poprzedni abot bardzo lubił koty a zakonnicy z nudów wytresowali je aby skakały przez obręcze. Klasztor zyskał sobie więc szybko sławę i zaczęli go odwiedzać turyści z dalekich stron. Lecz abot niedawno zmarł a jego następca zakazał swoim zakonnikom takich zabaw z kotami. Turyści nadal tłumnie walą do klasztoru ku uciesze lokalnych sprzedawców pamiątek, koty wciąż są chętne do pokazywania swoich umiejętności, ale wobec zakazu muszą to robić potajemnie aby broń Boże czujne oko nowego abota tego nie wychwyciło.
Poniedziałek, 11.II.13
Dziś po południu odlatujemy do Yangon. Obliczamy tak czas aby się nie spieszyć rano a jednocześnie spędzić jeszcze parę godzin na jeziorze i zdążyć na samolot w Heho. Po śniadaniu zapakowaliśmy się na naszą łódkę i ruszamy zobaczyć jeszcze jedną świątynię w okolicy - Pagodę Phaung Dawoo. Dla nas największą osobliwością tego miejsca jest wielka łódź w kształcie ptaka, cała pozłacana. Przycumowana jest w wielkim hangarze za grubymi kratami aby pewnie nikt jej nie porwał bo przy dzisiejszych cenach złota warta jest pewnie majątek. Od naszego przewodnika dowiedzieliśmy się, że jest ona raz do roku używana do obchodów ważnego święta budydyjskiego. Wówczas wypływa majestatycznie na jezioro wzbudzając podziw.
Ręsztę wolnego czasu postanawiamy spędzić na środku jeziora. Motorniczy wyłącza silnik i wokół nas panuje majestatyczna cisza przerywana tylko śpiewem ptaków i szumem wiatru. Nieopodal rybacy z namaszczeniem w skupieniu zapuszczają sieci wiosłując przy tym nogą…
Czas już jechać do Heho. Pół godziny później dobijamy do brzegu, wsiadamy do czekającego na nas samochodu i ruszamy w drogę… Nagle, patrzę a my właśnie mijamy piękny drewniany klasztor. W mgnieniu oka uświadamiam sobie, że ja tę budowlę świetnie znam ze zdjęć na Kolumberze! Kierowca zawraca a my biegniemy podekscytowani zobaczyć klasztor z bliska. Ja mam miłe wrażenie deja vu. Musze obejść wszystkie miejsca znane mi ze zdjęć!!! Mam wrażenie, że nawet znam kilku młodych zakonników…
Teraz już jedziemy prosto na lotnisko. Obsługa pasażerów odbywa się troszkę tak jak w Polsce w latach 60-tych. Jedyną różnicę stanowi ruchomy pas urządzenia prześwietlającego bagaże, ale i tak nikt nie zwraca uwagę co tam jest jakby nawet nie rozumiejąc przyczyny użycia tego dziwnego urządzenia. Nasz samolot jest spóźniony około godzinę. Czekamy więc cierpliwie i za każdym razem się podrywamy gdy są wzywani pasażerowie do kolejnego samolotu, ponieważ jedyną informacją jest tabliczka w niezrozumiałym dla nas alfabecie trzymana przez drobnego mężczyznę, który zapowiada odlot produkując bliżej niezrozumiałe dla nas dźwięki. Podobnie jak my reaguje z resztą większość białych pasażerów na lotnisku, stąd za każdym razem robi się wokół małego urzędnika spore zbiegowisko.
Yangon wita nas ciepłym i wilgotnym powietrzem - czuć, że jesteśmy w ciut innym klimacie. W drodze z lotniska do hotelu czujemy się z miastem już prawie za pan brat. Zmęczenie daje nam o sobie znać i zamiast wychodzić na miasto do jednej z naszych ulubionych restauracji, postanawiamy zjeść coś w hotelu. A tu miła niespodzianka - nie tylko, że jedzenie jest bardzo dobre, to jeszcze na dodatek mamy przepiękny widok z VII piętra na Pagodę Shwedagon. Na tle mrocznego nocą nieba migocze w świetle reflektorów złota czasza 99-metrowej świątyni.