Niedziela, 3.II.13
Dziś lecimy do Yangon, byłej stolicy Birmy. Samolot mamy o 11:35, więc nie musimy się spieszyć tym bardziej, że na lotnisko jest tylko 20 minut drogi z hotelu. Hotelowy mikrobus podwozi nas na lotnisko i zaczynamy szukać stanowiska Air Asia. Co gorsze, naszego lotu nie ma również na tablicy odlotów… Ale widzimy, że jest okienko naszych linii.
-Czy mają państwo już bilet?
-Tak.
-A wizę birmańską?
-Tak, też.
-To muszą państwo jechać na inne lotnisko, 50 km stąd… Najlepiej jest wziąć taxi. Ja zadzwonię i tam im znać, że państwo już jadą.
No tak, dopiero teraz dochodzi do nas, że nawet nie sprawdziliśmy takiego szczegółu jak z którego lotniska odlatujemy. Pierwszy raz w życiu mamy taką przygodę i miejmy nadzieję, że ostatni… Ale dzięki temu możemy nieco zapoznać się z całym miastem. Jedziemy autostradą przecinającą miasto. Znaki pokazują ograniczenie prędkości 80 km/godz, ale nasz kierowca jak tylko się da jedzie 120 km/godz. Gdy dojeżdżamy na lotnisko mamy jeszcze prawie godzinę czasu. Udało się!!
Na lotnisku w Yangon urzędnik z poważna mina sprawdza nam paszporty. Odbieramy nasz bagaż i witamy się z naszą przewodniczką. Dziś mamy w planie zobaczyć Muzeum Narodowe a wieczór mamy dla siebie. Ja ogólnie rzecz biorąc nie jestem wielkim zwolennikiem zwiedzania muzeów w nowych dla siebie miejscach gdyż zawsze wolę przyjrzeć się miastu i poznać jego atmosferę, ale skoro tak było zaplanowane, to się zgadzam… Tu okazuje się, że wszystkie wstępy do muzeów i innych atrakcji turystycznych cudzoziemcy są zobowiązani do płacenia w USD a jakby tego było mało, banknoty muszą być nieskazitelne, żadnych załamań, zgięć czy oznak zużycia. Innymi słowy banknot ma wyglądać jak znaczek w zbiorze filatelistycznym, nawet malutki uszczerbek go przekreśla zupełnie. W muzeum właściwie tylko kilka eksponatów nas zaciekawiło: okazały tron królewski jednego z władców birmańskich oraz kolekcja klejnotów królewskich.
Poniedziałek, 4.II.13
W czasach kolonialnych Yangon uchodziło za perłę architektury kolonialnej podobnie jak Casablanka w Maroku, ale gdy w Birmie władzę przejął miejscowy rząd, Yangon zaczęło popadać w ruinę, też podobnie jak Casablanca. Dziś chodząc po mieście wciąż można znaleźć okazałe budynki z niegdyś zadbanymi pięknymi fasadami, dziś wyraźnie nadgryzione zębem czasu. Chlubnymi wyjątkami są budynek Wysokiego Sądu z czerwonej cegły oraz była rezydencja gubernatora obecnie przerobiona na najdroższy hotel w mieście. Tu stać nas tylko było na high noon tea.
Trudno jednak odmówić miastu pewnego uroku. Robi wrażenie Indyjska Dzielnica z wąskimi uliczkami tętniącymi życiem, pełne uroku jest też jezioro Inya. Miłośnicy blasku złota nie będą zawiedzeni świątynią Botataung, w której przechowywane są włosy Buddy. O ile świątynia niczym specjalnym się nie wyróżnia na zewnątrz, to wewnątrz wygląda jak misternie grawerowana złota szkatułka. Wokół świątyni prowadzi korytarz w kształcie gwiazdy. Jego ściany i sufit są pozłacane i grawerowane. Złoty ołtarz w katedrze sewilskiej nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak przejście tym korytarzem.
Postać leżącego Buddy to ewidentnie specjalność tego rejonu świata. Co świątynia, to posąg Buddy jest dłuższy. W Bangkoku najdłuższy posąg ma 46 metrów długości, ale w porównaniu do tego w Yangon mógłby służyć jako miniatura, gdyż Budda w świątyni Chaukhtatgyi Paya ma aż 66 metrów długości.
Największą perłą i prawdziwą ikoną miasta jest jednak świątynia Shwedagon Paya. Jej złota stupa góruje nad miastem i jest widoczna z dużej odległości. Na terenie świątyni odbywa się niekończący się korowód modlitw. Setki a może tysiące wiernych miesza się z turystami niemniej poruszonymi magią tego miejsca niż wierni.
Wieczorem idziemy do polecanej przez przewodnik LP restauracji i próbujemy birmańskiej kuchni, która nam całkiem odpowiada.